Etchemendy Nancy - Niewiarygodne życzenia świąteczne.doc

(55 KB) Pobierz

Nancy Etchemendy       

Niewiarygodne życzenia świąteczne

 

Na tydzień przed świętami Abbie się zgubiła. Znaleziono ją koło torów kolejowych w pobliżu Penisula Ice Company, zagadaną z jakimś obleśnym staruchem. Policjant, który przyprowadził Abbie do domu, tak go opisał: "Włóczęga. Przejezdny. Znacie takich". Ale Abbie patrzyła groźnie i upierała się przy swoim. Ten człowiek był świętym Mikołajem.

    Jęknęłam:

    - Daj spokój, Abbie. Nie jesteś już małym dzieckiem.

    Mama rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie i przyłożyła palec do ust.

    - Myślisz, że kłamię, tak? - krzyczała Abbie. Ledwie udało mi się powstrzymać śmiech. Jak na sześciolatkę miała bardzo niski glos. Kiedy krzyczała, brzmiał jak wrzask wściekłej żaby.

    - Słuchaj, czy nie sądzisz, że jeżeli ona jest wystarczająco duża, żeby łazić z jakimiś starymi włóczęgami, to powinna też znać prawdę o... - zaczęłam.

    - Nakryj do stołu, proszę. Marjorie - powiedziała Mama.

Tego wieczoru nastrój przy stole był napięty. Mama starała się wyglądać zupelnie spokojnie nakładając nam po kolei brokuły, ale Tata dźgał nożem pieczeń, jakby to był jego najgorszy wróg.

    - Co ty sobie na litość boską wyobrażasz, Abbie? - zapytał nie wiem już który raz.

    - Nic - wymamrotała Abbie.

    - Myśleliśmy, że ktoś cię porwał, albo coś takiego! Wszystko mogło się stać! - krzyczał Tata wymachując w powietrzu widelcem z nadzianym kawałkiem mięsa.

    Abbie spokojnie pita swoje mleko.

    - Teraz wszystko jest w porządku. Rozmawiałam dzisiaj ze świętym Mikołajem. Na Gwiazdkę będziemy mieć śnieg - powiedziała.

    Parsknęłam i o mało nie udławiłam się mlekiem.

    - Dobry Boże - powiedziałam w swoją serwetkę.

    - To prawda! - odparowała Abbie.

    - W Kalifornii nie pada śnieg - odpowiedziałam, przetykając szybko, bojąc się, że wybuchnę śmiechem mając pełne usta. - I nie rozmawiałaś ze świętym Mikołajem. Rozmawiałaś z włóczęgą koło torów kolejowych.

    - Zobaczysz - powiedziała, patrząc zimno na mnie. Położyła srebrną łyżeczkę na talerzyku i zwróciła się do Mamy. - Czy mogę teraz pójść do mojego pokoju?

    Jak na małe dziecko Abbie ma klasę. Kiedy chce, umie być wyniosła niby angielska królowa. Ale gdy myślała, że nikt nie patrzy, zrobiła minę w moim kierunku. Musiałam ją nieźle dotknąć.

    Mama westchnęli i powiedziała:

    - Dobrze, idź.

    Później, kiedy wszyscy poszli do łóżek, ukradkiem, już w nocnej koszuli, zeszłam po schodach i zapaliłam lampki na choince. Kucnęłam, a potem na czworakach zaczęłam łazić pod drzewkiem dotykając prezentów. Udało mi się odkryć prawic wszystko, co było przeznaczone dla mnie. Para disco wrotek, takich dużych i ciężkich. Było też sporo książek i ubrań, i innych drobiazgów. I byłam prawie pewna, że w długim, płaskim pudle jest rakieta tenisowa. Największy prezent, rower z przerzutką stał jeszcze nie rozpakowany, w garażu, bo Tata myśli, że nigdy tam nie zaglądam. Pewnie chcą go przynieść w Wigilię rano, kiedy jeszcze będziemy spały i zawiesić na nim karteczkę z podpisem: od Mikołaja.

    Większość z prezentów dla Abbie była dla mnie zupełną tajemnicą. Potrząsałam nimi i macałam je. Kłopot w tym, że Abbie o nic w tym roku nie prosiła. Powtarzali, że wszystka czego chce, to śnieg na Wigilię.

    Podniosłam się i wyjrzałam przez okno. Na naszym podwórku rosła palma, tuż obok drzewka cytryny, obwieszonego żółtymi owocami. To byłoby naprawdę dziwne, zobaczyć te drzewa przykryte śniegiem.

    Wzięłam czekoladową szyszkę ze starannie przygotowanej przez Mamę dekoracji na kominku i ssałam ją wolno. Abbie nie najlepiej się czuła się w Kalifornii. Minęło już ponad sześć miesięcy od czasu jak przeprowadziliśmy się z Mineapolis. Mnie nowy dom wydawał się rajem. Dziewczęta w szkole, do której poszłam, były bardzo miłe, nawet w stosunku do mnie - nowej. A kalifornijscy chłopcy byli prawie wszyscy wspaniali. Niedługo miał się rozpocząć styczeń, o nasze zimowe rzeczy leżały ciągle przysypane naftaliną. Jak dotąd, tylko raz złapał lekki przymrozek, wcześnie runo. Później tego samego dnia grałam na dworze w tenisa w podkoszulce i szortach. W porównaniu z tym Mineapolis wyglądało jak zlodowaciałą makabra.

    Ale Abbie patrzyła no to w inny sposób. Przez całą jesień czekała, żeby liście zmieniły kolor. Pod koniec listopada jeden orzech włoski rosnący na naszej ulicy wreszcie zbrązowiał i upadły mu liście. Właściciel powiedział, że to z powodu choroby.

    Od tego czasu Abbie czekała uparcie na pierwszy śnieg. Chciała zrobić bałwana i pójść na łyżwy. Stale pytała kiedy zamarznie jeziorko w parku. A teraz jeszcze ta historia ze świętym Mikołajem i biała gwiazdką. To wcale nie było przyjemne, ale zaczynałam myśleć, że moja mała siostrzyczka ma trochę nie po kolei w głowie. Zgasiłam lampki, położyłam szyszkę z wyjedzonym środkiem na miejsce i cichutko wróciłam po schodach do swojego pokoju.

Minęło parę dni. Pewnego popołudnia pojechaliśmy do śródmieścia po ostatnie zakupy. Mama chciała pudełko sera dla listonosza, a Tata specjalne piłki golfowe dla swego szefa.

    Podczas gdy rodzice chodzili po domu towarowym, ja miałam zabrać Abbie i pokazać jej świętego Mikołaja siedzącego na placyku pomiędzy sklepami, wewnątrz małej, białej klatki, w kształcie ogrodowej altanki. Dzieci, te naprawdę małe, bały się usiąść mu na kolanach. Wiele z nich płakało.

    Mikołaj przez cały czas powtarzali "No. no, no. no! No. no. no. No!. W pewnym momencie zauważyłam, że podniósł oczy na sufit i przewrócił nimi, to musi być okropna praca.

    Kiedy docisnęłyśmy się do trzeciego rzędu, Abbie spojrzała na mnie i powiedziała bardzo głośnym tym swoim niskim głosem:

    - Czy będzie O.K. jeżeli już sobie pójdziemy"

    - Myślałam, tak chciałaś zobaczyć Świętego Mikołaja. Sądziłam, że sprawię ci przyjemność - odpowiedziałam.

    - Słuchaj, umiem poznać świętego Mikołaja. A ten facet jest podrobiony - krakała Abbie. - Żaden sztuczny święty Mikołaj nie będzie ze m n i e robić głupiej.

    Cały tłum odwrócił się i patrzył na nas. Myślałam, że umrę. Złapałam Abbie za ramię i wyprowadziłam ją z tłoku.

    - To nie do wiary - mówiłam, starając się nie krzyczeć. - Więc nadal uważasz, że ten stary włóczęga był świętym Mikołajem?

    - To, że nie nosił czerwonego płaszcza i butów, nie oznacza od razu, że nim nie był - jej oczy błyszczały jak dwa małe ogniki. Była przekonana, że ma rację - całkowicie i kompletnie przekonana. W tym momencie nienawidziłam tego łazęgi.

    Kiedy we czwórkę wsiadaliśmy do samochodu, ciągle jeszcze kłóciłyśmy się z Abbie. Chciałam, żeby zobaczyła, kim był naprawdę ten włóczęga spotkany przy torach kolejowych. Wiedziałam jaki zawód przeżyje w Wigilię rano. Ale wreszcie Tata kazał nam obu być cicho, jeżeli nie umiemy miło ze sobą rozmawiać i musiałam dać spokój. Abbie nie ustąpiła.

    O piątej trzydzieści w wigilijny poranek Abbie cichutko wślizgnęła się do mojej sypialni. Było jeszcze ciemno. Kiedy otulałam się ciepłymi kocami, słyszałam miły szum lejącego na zewnątrz deszczu. Abbie potrząsnęła mnie za ramię.

    - Nie śpisz? - wyszeptała.

    - Nie - mruknęłam i naciągnęłam koce na głowę.

    - Nie pada śnieg - bardzo cicho powiedziała Abbie. - Czy mogę wejść do ciebie do łóżka?

    - Co? - usiadłam i spojrzałam na zegarek. - Nie chcesz zejść na dół zobaczyć, co przyniósł dla nas święty Mikołaj?

    - Nie. Jakoś nic mam ochoty - cichutko pociągnęła nosem w ciemnościach. - Chcę wrócić do domu.

    - Och, Abbie, chodź tu - weszła na łóżko i wsunęła się pod koce. Jej stopy były lodowato zimne.

    Przytuliłam ją, a ona płakała, tuląc do mnie buzię.

    Nienawidziłam tej gry. Ktoś już dawno powinien był powiedzieć jej prawdę. Wtedy nic takiego by się nie stało. Ale wiedziałam, że to nie jest czas na generalne prawdy. Było mi jej żal.

    - Czasami Mikołaj po prostu nie może dać nam wszystkiego, o co prosimy. Musi robić to, co jest najlepsze dla większości ludzi. Gdyby zaczął padać śnieg, wiele palm i drzew owocowych by umarło. Może zamarzłyby rury z wodą. Tutaj nawet nie mają pługów śnieżnych. Wierz mi, bardzo dużo ludzi by to zasmuciło. Mikołaj nie może chodzić sobie i zasmucać ludzi.

    - Mnie zasmucił - płakała.

    - Słuchaj... - zaczęłam.

    I właśnie w tym momencie usłyszałyśmy trzask przekręcanej klamki drzwi wejściowych, a potem zgrzyt zawiasów. Dreszcz przebiegł mi po krzyżu.

    - Co to? - wyszeptałam.

    - Frontowe drzwi - zasyczała Abbie. Miała szeroko otwarte oczy. Wyskoczyłam z łóżka, chwytając po drodze najcięższy przedmiot, jaki mogłam znaleźć, moje terrarium.

    Ze szczytu schodów słyszałyśmy wyraźnie głośny szum deszczu, dochodzący przez otwarte drzwi. W bladym świetle poranka widać było ciemną postać stojącą koło choinki.

    Zebrałam całą swoją odwagę, zrobiłam krok i nacisnęłam przycisk zapalający światło w salonie.

    - Co pan tutaj robi? - nie wytrzymałam. Mój glos był wysoki i skrzekliwy, czułam się strasznie głupio.

    Mężczyzna odwrócił się w naszą stronę. Miał na sobie sponiewierany, stary kapelusz, wyświechtany płaszcz i zużytą parę przeciekających trampek. Jego pomarszczoną twarz okalały białe włosy i długa, biała broda, potargana i ociekająca deszczem. Pod jednym ramieniem trzymał duże, brązowe pudło.

    - To on! - krzyknęła Abbie. - To święty Mikołaj!

    - O czym ty mówisz? To złodziej! - krzyczałam. - Mamo! Tato! Stary włóczęga położył palec na popękanych ustach. Postawił szybko pudło pod choinką, potem zdjął kapelusz i powiedział:

    - Wesołych świąt, Abbie.

    Następnie zniknął za drzwiami, zostawiając za sobą kałuże wody.

    - Poczekaj! - krzyknęła Abbie, otwierając znowu drzwi. Ale stary człowiek już znikł.

    Zatrzymałam się obok brązowego kartonu. Był zrobiony z pomarszczonej tektury, która wyglądała na mokrą, ale w dotyku była sucha i nawoskowana. Rogi miał wygięte i wymiętoszone. Musiał pamiętać lepsze dni. Podniosłam pudło w górę i potrząsnęłam nim. Wewnątrz delikatnie przesuwało się coś ciężkiego.

    - Co to jest? - krzyknęła Abbie, nie mogąc złapać tchu.

    Na wierzchu przyklejona była etykietka, na której napisano ozdobnym, choć raczej chwiejnym pismem:

    Czysty śnieg

    starannie sporządzona mieszanka

    z lodowych pól Tybetu

    Z drugiej strony papieru przebijało orientalne pismo.

    - Sądzę, że to jest... że to jest śnieg - wyjąkałam. Nigdy w życiu nie byłam tak zdziwiona.

    - Śnieg! - wrzasnęła Abbie, zrywając taśmę.

    - Co tam na dole się dzieje? - usłyszałyśmy zaspany głos Mamy dochodzący z góry.

    Ale żadna z nas nie odpowiedziała. Wewnątrz kartonu było małe, drewniane pudełko z ręcznie zrobioną pokrywą, podrapane i poobtłukiwane w kilku miejscach. Było starannie obłożone parującym suchym lodem. W unoszących się oparach Abbie otworzyła drewniane pudełko.

    Pochyliłyśmy się nad nim i poczułyśmy nagle rześki zapach skał, mroźnego błękitnego nieba i nagły podmuch wiatru.

    Stałam wstrzymując oddech i mrugając oczami. Abbie zanurzyła w pudle ręce, straciwszy glos z zachwytu. Wyciągnęła je pokryte zamrożonymi, białymi kryształkami.

Po świątecznej kolacji Abbie siedziała koło ognia rysując, a ja wyszłam przed dom wypróbować nową rakietę tenisową. Przechodząc usłyszałam przypadkiem jak Tata z Mamą rozmawiają zmywając naczynia.

    - Kochanie, to był prawdopodobnie sztuczny śnieg.

    - I jak tak myślę - odpowiedziała Mama bez przekonania. - Ale jednak, nie wiemy przecież, jak wygląda tybetański śnieg.

    Tata prychnął.

    - Nie mów mi, że dałaś się na to nabrać. Ten facet to stary włóczęga. Skąd miałby wziąć tybetański śnieg?

    - Pewnie masz rację, kochanie - westchnęła Mama. - To jednak strasznie miło, że zrobił sobie tyle kłopotu.

    Machnęłam rakietą i pomyślałam o tych wszystkich pociągach przemierzających wzdłuż i wszerz Kalifornię. Którymś z nich może jechać dzisiejszej nocy przyjaciel Abbie. Być może jest teraz w Gilroy albo w Salinas.

    Machnęłam jeszcze raz rakietą. Ale może też być na Biegunie Północnym.

Przełożyła Dorota Malinowska

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin