Gould_Steven_-_Brzoskwinie_dla_szalonej_Molly.doc

(160 KB) Pobierz

Steven Gould

 

Brzoskwinie dla szalonej Molly

 

W nocy wiatr oderwał od zachodniej ściany budynku, pewnie gdzieś w

okolicy 630 piętra, jakiegoś jednozaczepowca. Słyszałem go, gdy

przelatywał koło mnie wrzeszcząc wniebogłosy, jakby chciał wykorzystać

ostatnią okazję do wyrażenia swojej opinii, chociaż szansa ta nadeszła

tak niespodziewanie, że z całą pewnością nie zdawał sobie do końca

sprawy, na czym ona polegała. Wkrótce potem uderzył w przekaźnik

mikrofal na piętrze 542, nawet dość mocno, i już było po szansie.

Czterdzieści pięć sekund później jego szczątki wylądowały w Zatoce Buffalo.

Aligatory były chyba bardzo zadowolone.

Nie wiem, czy nawalił mu blok, pękła lina, czy może dureń nie umiał

po prostu zawiązać porządnego węzła. W każdym razie nieźle mnie

nastraszył. Położyłem się z powrotem spać dopiero wtedy, kiedy

sprawdziłem wszystkie cztery punkty zaczepienia, liny i węzły. Czy on

naprawdę musiał tak wrzeszczeć?

Nic z tego, i tak usłyszałbym, jak rozwala się o pręty anteny. Głupi

jednozaczepowiec.

Następnego ranka obudziłem się dużo wcześniej niż zazwyczaj, ktoś

bowiem szarpał za jedną z moich lin w tempie adagio, bum, buty jak w

drugiej części VII Symfonii Ludwiga. Była to Szalona Molly.

- Nie śpisz, Bruce? - zapytała.

- Już nie - jęknąłem. Wcale nie nazywam się Bruce. Molly, nie

wiedzieć czemu, nazywa wszystkich tym imieniem. - Szto eto, Molly?

Przycupnęła na jednym z metrowych sześcianów rozmieszczonych na

ścianach budynku w celu wytworzenia warstwy mikrozawirowań powietrza.

Ubrana była we wściekle kwieciste, szkarłatne kimono, jadowicie zielone

szorty, bluzę i jedwabne skarpetki. Jaskrawo-pomarańczowa lina

asekuracyjna, wypełzająca spod kimona niczym wąż kryjący głowę w jego

fałdach, niknęła za rogiem budynku

- Mam przesyłkę dla Bruce'a, Bruce.

Odwróciłem się i spojrzałem w dół. W twarz uderzył mi podmuch

wilgotnego wiatru. W ciągu nocy napłynęły niskie chmury kryjąc podnóże

wieży, ale jej cień kładł się wyraźną, długą krechą na kłębiastą, szarą

powierzchnię.

- O rany, Molly! Przecież wiesz, że on zaczyna służbę dopiero za

godzinę. - Cholera, a więc już się zgodziłem! - W porządku. Wpadnę do

ciebie, jak tylko się ubiorę.

Mrugnęła dwa razy. Jej oczy były jak dwa kamyki w twarzy tak

pomarszczonej i spalonej przez słońce, że nie sposób było odgadnąć jej

wieku.

- Dobra, Bruce - powiedziała, po czym wstała i zeskoczyła z

sześcianu. Po pięciu metrach lina napięła się i pociągnęła ją skosem w

bok, za róg budynku.

Dopiero wtedy wypuściłem powietrze z płuc. Nie darmo nazywa się ją

Szaloną Molly.

Ubrałem się, popiłem wody ze zbiornika, odlałem się na chmury (a co

miałem innego zrobić?) i zwinąłem śpiwór.

Południowa ściana błyszczała oślepiająco w słońcu, oświetlona

dodatkowo promieniami odbijającymi się od wiszącej w dole powłoki chmur.

Na rogu założyłem więc szkła.

Gniazdo Molly zwisało niczym siedlisko os z rury wylotu klimatyzacji

na 611 piętrze. Zostało utkane, uszyte, sklecone, powiązane, pospinane i

połączone w jedną całość. Wyglądało dokładnie tak, jak wygląda gniazdo

os na błyszczącej, chromowanej rurze. Nie wtapiało się w tło.

Znajdująca się jakieś dwa piętra niżej klatka na gołębie jeszcze

bardziej rzucała się w oczy. Została wykonana z papieru, arkuszy

plastyku, drutu i cała była upstrzona ptasimi odchodami. Wisiała akurat

tam, gdzie wisiała, ponieważ tylko głupiec mieszka p o d srającymi

ptakami, a Molly, chociaż szalona, z całą pewnością nie była głupia.

Siedziała u wejścia do swego gniazda, balansując na piętach niczym

jeden z jej gołębi. Gapiła się przed siebie i coś gniewnie mruczała.

- Co się stało, Molly? Źle spałaś?

Spojrzała na mnie ostro.

- Ten cholerny Bruce znowu porwał mi wczoraj trzy ptaki.

Przywiązałem tobołek do jakiejś klamry w ścianie.

- Który Bruce, Molly? Mówisz o jastrzębiu?

- Tak, właśnie ten. A potem ten drugi Bruce spada w środku nocy i

potem nie mogę już zasnąć, tylko nasłuchuję, czy nie nadlatuje ten

cholerny jastrząb. - Cofnęła się robiąc mi miejsce.

- Jastrzębie nie polują w nocy, Molly.

Wzruszyła ramionami.

- I co z tego? A wiesz, co by było, gdyby ten parszywy, cholerny

Bruce dostał się do klatki? Wymordowałby mi w jedną noc połowę ptaków. -

Ostrymi, gwałtownymi ruchami zaczęła zwijać jedną ze swoich lin. - Nie

wiem, czy to jeszcze ma sens, Bruce. Gorąco latem. Chłodno zimą. Ci ze

środka zamiast na Wyjców polują na mnie, Wyjce każą dawać sobie ptaki,

bo jak nie, to mnie odetną. Jak nie ma słońca, to nie mogę gotować,

chyba że oddam rękę albo nogę na opał. Nie ma świeżych warzyw ani

owoców. Ten szurnięty facet z pomocy społecznej, co ma lęk wysokości,

przychodzi co jakiś czas i pyta, czy może mi pomóc. Mówię, że tak, żeby

mi przyniósł trochę owoców, a on przynosi podanie o powtórne przyjęcie

do budynku! Boże, zabiłabym kogoś za świeżą brzoskwinię! Chyba lepiej by

mi było tam, w środku.

- Być może, Molly. Lata lecą.

- Gówno wiesz, Bruce! Zwariowałeś, czy co? Miałabym zamienić ten

widok na sześć ścian? Oddychać tym świństwem, co oni wszyscy? Zostawić

moje ptaki? Zrezygnować z wolności? Do cholery, po czyjej ty właściwie

jesteś stronie?

- Po twojej, Molly - roześmiałem się.

Klnąc cały czas pod nosem zaczęła wiązać gołębie.

Przyglądałem się wyblakłym wycinkom z gazet, które przyklejała

bezpośrednio do ściany budynku. W świetle sączącym się przez plastykowe

płyty tworzące dach dostrzegłem na jednym z nich Molly stojącą na

szczycie McKinley. Data pod zdjęciem świadczyła, że było to dwadzieścia

lat temu. Obok artykuł o jej drugiej próbie wejścia na Everest.

Doniesienia o wspinaczkach na drapacze chmur w Nowym Jorku, Chicago i

Los Angeles. Moją uwagę przykuła datowana wzmianka o jej udanym wejściu

na południową fasadę El Capitan. Kończyła wtedy dokładnie czternaście lat.

Spojrzałem jeszcze raz, żeby dokładnie zapamiętać, jaki to dzień.

Musiałem policzyć w pamięci, żeby być zupełnie pewnym. Jutro Szalona

Molly miała urodziny.

Bruce, o którego chodziło, nazywał się Murry Zapata i był strażnikiem

zewnętrznym terenów rekreacyjnych na południowym balkonie 480 piętra.

Oznaczało to, że będę musiał zanieść ptaki 131 pięter w dół, czyli nieco

ponad pół kilometra. A potem wrócić.

Nawet tutaj, na wieżowcu Le Bab, gdzie co metr lub półtora znajdowały

się jakieś klamry, wyloty powietrza albo te metrowe sześciany, me było

to wcale łatwe zadanie. Nie opłacało mi się iść tylko z gołębiami Molly,

więc opuściłem się pięć pięter niżej, by zobaczyć się z Lennym.

Naprawdę trudno jest poruszać się dokoła jego mieszkania, bo na

każdej płaszczyźnie poziomej stoi jakaś skrzynka albo doniczka.

Zahaczyłem się więc na jego wysokości i krzyknąłem, ile sił w płucach:

- Hej, Lenny! Schodzę w dół. Masz coś dla Murry'ego?

Wyprostował się, przerywając walkę z kępą kopru.

- Tak, zaczekaj chwilę.

Miał na sobie tylko szorty i uprząż. Był cały brązowy. Gdybym ja

zrobił coś takiego, zamieniłbym się w plantację czerniaków.

Lenny zniknął we wnętrzu swego namiotu, ja zaś ruszyłem w tamtą

stronę, lawirując ostrożnie między roślinami. Czułem zapach ziemi -

tutaj w górze bardzo rzadko spotykany. Bogaty, wręcz namacalny. Budził

wspomnienia świeżo zaoranych pól lub dopiero co wykopanych grobów. Kiedy

dotarłem do namiotu, Lenny wyszedł trzymając w ręku niewielką torbę.

- Co tam masz? - zapytałem.

Wzruszył ramionami. .

- Czosnek, kminek i anyżek. Waga jest podana na opakowaniu. Murry nie

powinien mieć z tym kłopotu; chicanos nigdy nie mają dość czosnku.

Powiedz mu, że w przyszłym tygodniu będę miał trochę tych małych chili

muy caliente.

- Kapuję.

- Aha, przy okazji: Fran wczoraj kazała ci powtórzyć, że ma kilka

stokrotek.

- Dobra. Czy ty hodujesz jakieś owoce, Lenny?

- Na tych półkach? Myślałem kiedyś o karłowatej pomarańczy, ale

zrezygnowałem. Mam trochę jeżyn, ale jeszcze nie dojrzały. Drzew nie ma

gdzie zasadzić. W zeszłym roku posadziłem kantalupę, ale to za dużo

kłopotu. Potrzebne są znacznie większe grządki niż moje.

- Tak tylko zapytałem. - Jego torebka dołączyła do gołębi

znajdujących się w plecaku. - Mogę późno wrócić.

- Wiem, wiem - pokiwał głową. - Lepiej, że idziesz ty, a nie ja.

Ostatnim razem Wyjce zabrali mi wszystkie pomidory. Uważaj tam na dole.

Zajęli cały obwód między 520 a 530.

- Doprawdy? Na szczęście to w niczym nie narusza mojej władzy

zwierzchniej.

Wzruszył ramionami.

- Po prostu bądź ostrożny. Mogę się zgodzić na małą działkę dla nich.

Na przykład kilka ząbków czosnku.

- Jeszcze nikt nigdy nie brał działki z mojego ładunku. I nikomu to

się nie uda.

- A Daktyl?

- Nie miałem z nim żadnych problemów. To tylko dzieciak.

Lenny wzruszył ramionami.

- Niejednego już posłali na dół - zauważył. - Uważaj, bo jak cię

zepchną, to będziemy musieli szukać kogoś nowego do kursów. Bądź ostrożny.

- To właśnie robię najlepiej.

Fran mieszkała za rogiem, na wschodniej ścianie. Pielęgnowała

kwiatki, przyjmowała szycie i pranie, a kiedy promienie słońca padały na

jej baterię słoneczną, oglądała telewizję.

- Dlaczego nie mieszkasz w środku, Fran? Mogłabyś całą dobę oglądać

telewizję.

Uśmiechnęła się do mnie; muszę przyznać, że nie było w tym nic

nieprzyjemnego.

- No, pewnie. I zaraz ważyłabym ze sto kilo po tych syntetycznych

świństwach, które tam jedzą, bo nie miałabym gdzie się ruszać i

musiałabym mieć pozwolenie, żeby hodować choćby jednego nędznego

kwiatka, dodatkowy przydział watów na światło dla niego i tak dalej, i

tak dalej. Jak mają wsadzić mnie do trumny, to dopiero po śmierci.

- Przecież mają sale gimnastyczne, ruchome bieżnie i balkony

rekreacyjne.

- Wielkie mi co. Zamknij się na moment, bo muszę zobaczyć; czy Bob

ciągle wścieka się na Sue, dlatego że odkrył romans Marilyn z lekarzem

jej matki: Jak wejdzie reklama, narwę stokrotek.

Odwróciła się do ekranu. Czekałem, przyglądając się jej bławatkom i

bratkom.

- No tak, miałam rację. Marilyn sypia z matką Sue. Wszystko, dobrze

się skończy. - Wsadziła telewizor do kieszeni i zajęła się

przygotowaniem dla mnie stokrotek. - W przyszłym tygodniu będę miał

peonie. - Kiedy umocowywałem bukiecik na zewnątrz plecaka, żeby nie

zgnieść płatków, Fran zbliżyła się do mnie.

- Wpadniesz, kiedy będziesz wracał?

- Może - skinąłem głową. - Ale chyba i tak nie wpasuję się w twój

rozkład jazdy.

Cofnęła się.

- Bardzo bym chciał, Fran, serio, ale chcę dać Molly na urodziny

trochę świeżych owoców i nie wiem, gdzie będę ich szukał.

Odwróciła się ode mnie i wzruszyła ramionami. Stałem jeszcze przez

moment, a potem odszedłem, czując ogarniającą mnie złość. -Kiedy

obejrzałem się, oglądała znowu telewizję.

Wyjce zagarnęli dziesięć pięter Le Bab wraz z otaczającą je

przestrzenią. Były to cztery prostokąty o wymiarach czterdzieści na

dwieście pięćdziesiąt metrów każdy, czyli w sumie czterdzieści tysięcy

metrów kwadratowych powierzchni. U podstawy każdy z boków wieżowca liczy

sobie kilometr długości, ale potem stopniowo się zwężają, aż wreszcie na

wysokości trzech tysięcy metrów mają już tylko po dwadzieścia metrów.

Zachłanność Wyjców była mi bardzo na rękę, bo jest ich tylko około

trzydziestu pięciu, a czterdzieści tysięcy metrów kwadratowych to

naprawdę bardzo dużo. Spuszczając się powoli na 529 okrążyłem

jednocześnie budynek. Spora grupa opalała się w hamakach na południowej

ścianie, jednego lub dwóch zauważyłem na wschodniej, ale największe

zgromadzenie było na zachodniej ścianie. Na północnej dostrzegłem tylko

jednego.

Tam właśnie, trzymając się z dala od osamotnionego osobnika,

opuściłem się na 521 i złożyłem w pół moją najdłuższą linę. Była

błękitna, miała sto metrów długości i dwanaście milimetrów średnicy.

Owinąłem ją dokoła jednego z sześcianów, zaczepiwszy o drugi w miejscu

złożenia; oba końce zwisały wolno. Pętlę przesunąłem do samej ściany,

żeby przypadkiem nie spadła, po czym zahaczyłem karabinek o podwójną linę.

Tymczasem facet zauważył mnie i zaciekawiony zaczął przemieszczać się

po sześcianach w moją stronę. Strąciłem nogą zwiniętą linę - opadła

idealnie, bez żadnych węzłów ani zahaczeń. Krzyknął coś. Nie czekając

skoczyłem, dłonią zabezpieczoną rękawiczką trzymając linę w miejscu,

gdzie wychodziła z karabinka. Na przebycie czterdziestu metrów

potrzebowałem pięciu skoków i dziesięciu sekund. W połowie drogi

usłyszałem, jak wzywa pozostałych i jak ci wyłażą zza rogu. Na 518

wyhamowałem i przywarłem do ściany. Najbliższy Wyjec miał do mojej liny

jeszcze jakieś piętnaście metrów, ale przyspieszał. Znalazłem dobry

punkt oparcia i szarpnąłem mocno za jeden koniec liny, posyłając w górę

sinusoidalną falę. Dotarła bez przeszkód do końca; obluzowana lina

zsunęła się z. sześcianu, dokoła którego była owinięta, i spadła.

Usiadłem, zapierając się najmocniej, jak tylko mogłem. Stumetrowa lina

waży około ośmiu kilogramów i jej szarpnięcie mogłoby łatwo strącić mnie

z sześcianu, na którym się znajdowałem.

Strasznie wrzeszczeli, ale żaden nie zdecydował się, żeby za mną ruszyć.

- Zostawcie sukinsyna - usłyszałem w pewnym momencie. - Będzie musiał

tędy wracać. Wtedy damy mu nauczkę.

Wszyscy strażnicy handlują. To dobre zajęcie dla kogoś, kto jest w

środku. Nawet to, co powstaje wewnątrz wieżowca, prędzej czy później

trafia na zewnątrz. Nie ma tutaj żadnych kontroli, kamer telewizyjnych

ani szpicli. Tylko Wyjce, którzy w jakimś sensie stanowią odpowiednik

tego wszystkiego.

Murry jest inny niż reszta strażników. Nie handluje koką ani haszem,

ani innymi farmakologicznymi świństwami, i traktuje nas jak ludzi. Mówi,

że sam kiedyś był na zewnątrz. Wierzę mu.

- No, Murry, jak tam twoja żona? Urodziła już?

- Jeszcze nie. I żebyś wiedział, jak już ją zmęczyła ta ciąża. Brzuch

ma o, taki - wyciągnął przed siebie ręce. - Powiedz Fran, że chcę coś

specjalnego, jak już się rozsypie. Może róże.

- Psiakrew, Murry, przecież wiesz, że Fran nie będzie miała róż. Na

pewno nie w tych pieprzonych doniczkach, Lilie, może tak. Zapytam ją.

Wisiałem w mojej uprzęży na zewnątrz klatki otaczającej balkon, Murry

zaś stał w środku, wąchając stokrotki. Na balkonie w pewnej odległości

od nas jakieś dzieciaki grały w piłkę, a kilkoro dorosłych wyglądało na

zewnątrz przez kraty. Niektórzy przyglądali mi się, ale nie zwracałem na

to uwagi.

Murry odliczył zapłatę za ładunek i podał mi przez kraty, a ja

schowałem ją do zapinanej na suwak kieszeni. Potem wyciągnął rzeczy,

które zamówiłem poprzednim razem. Powędrowały, jedna za drugą, do plecaka.

- Masz tu czasem jakieś świeże owoce, Murry?

- Czy ja, chłopie, wyglądam na milionera? Te chłopaki mieszkają

powyżej 750. Do diabła, kiedyś byłem w eskorcie na 752 i kiedy oni sobie

gadali, ja czekałem na patio. Kurczę, ten gość miał jabłka, gruszki i

wiśnie! W i ś n i e! - potrząsnął głową. - W ogóle, dziwnie tam było.

Żadnych krat ani nic. - Zacisnął palce na żelaznym pręcie. - Tylko

barierka do piersi, i to wszystko.

- Ja myślę. Nie muszą się o nas martwić, bo mają przecież granicę na

650. Założę się, że wyżej pełno otwartych balkonów.

- Zamilkłem na moment. - No nic, muszę już iść. Czeka mnie daleka droga.

- Lepiej, że ciebie niż mnie. Nie zapomnij powiedzieć Fran o tych

ekstra kwiatkach.

- Dobra.

Czekali na mnie na południowej ścianie, wszyscy Wyjce, ilu ich tylko

było, milczący i czujni. Zatrzymałem się cztery piętra poniżej, żeby

odpocząć. Przy okazji zwinąłem linę asekuracyjną i schowałem do plecaka.

Siedziałem spokojnie, czując na plecach ciężar piętnastu kilogramów

sprzętu i towarów, i patrzyłem na świat.

Wiatr wiał teraz bardziej z południowego zachodu i był mniej wilgotny

niż rano. Przybrał także na sile, ale liczne sześciany sprawiały, że

przy samej ścianie budowli powietrze w dalszym ciągu . było niemal

zupełnie spokojne.

W ciągu dnia zalegające nisko chmury porozrywały się, pozwalając

dostrzec fragmenty leżącego pod nimi terenu. Siedząc na swoim.

sześcianie niczym na grzędzie kontemplowałem wizję upadku. Od poziomu

gruntu dzieliły mnie nieco ponad dwa kilometry - niezły lot, tyle tylko,

że przy takiej pogodzie walnąłbym po drodze w jeden z tarasów

rekreacyjnych. Podczas mocnego południowego wiatru można było liczyć na

to, że spadnie się na bagna.

Teraz czekała mnie trudna przeprawa. Musiałem wspinać się bez

asekuracji:

Żadnych lin, sieci, możliwości błędu. Gdybym przegrał, mógłbym

jeszcze zaprzątać sobie głowę tylko tym, czy krzyczeć podczas lotu, czy

też zachować do końca dumne milczenie.

Wyjce nie daliby mi czasu na zastanawianie się nad subtelnościami.

W większości nie byli rewelacyjnymi wspinaczami, ale paru miało nie

najgorsze pojęcie o technice. Najpierw musiałem oddzielić dobrych od

złych, a potem okazać się lepszym od tych dobrych.

Wstałem i dając dwumetrowe susy z jednego sześcianu na drugi zacząłem

biec w poprzek ściany. Usłyszałem krzyki, ale nie spojrzałem w górę. Nie

miałem odwagi. Umysł wyłączył się, by nie przeszkadzać ciału w

działaniu. Oczy rejestrowały, ciało działało, mózg odpoczywał.

Zbliżając się do rogu nieco zwolniłem, a potem zatrzymałem się

raptownie, jedynie z najwyższym trudem odzyskując zachwianą równowagę.

Było już ich nade mną znacznie mniej. Może sześciu zdołało dotrzymać

mi kroku. Reszta' usiłowała nadążyć pomagając sobie linami.

Błyskawicznie wspiąłem się dwa piętra w górę, wykorzystując wąski komin

między nie używaną wieżą destylacyjną i obudową agregatu chłodniczego,

po czym przedostałem się na drugą ścianę i ponownie puściłem się pędem

przed siebie.

Kiedy znowu się zatrzymałem, by zyskać kolejne dwa piętra, było ich

już tylko dwóch. Pozostała czwórka zrezygnowali z wyścigu w poziomie i

wspinała się teraz w górę.

Dobiegłem niemal do północno-zachodniego rogu i skierowałem się do góry.

Pierwszy postanowił, dobry Jezu, wykopać mnie po prostu z tego życia.

Wyciągnął linę, umocował do czegoś pod ręką i zaczął zsuwać się wielkimi

susami. Chciał walnąć we mnie z całym rozmachem, na pewno nawet. Nie

zwracałem na niego uwagi do ostatniej chwili, a potem padłem płasko na

sześcian, on zaś rąbnął stopami w ścianę nad moją głową.

Odbił się, a ja skoczyłem za nim.

Zbladł jak trup. Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie właśnie t e

g o! Przypiąłem się do niego jak małpa, opasując go w pasie nogami;

jedną ręką chwyciłem za jego linę, a drugą rąbnąłem go z całej siły w

twarz. Poczułem, jak trzeszczy mu szczęka, i w tej samej chwili jakby

uszło z niego powietrze. Zwolnił uchwyt pod karabinkiem i zaczął zsuwać

się w dół. Zacisnąłem mocniej nogi, rękami chwytając się liny z całej

siły. Ramiona zatrzeszczały mi pod podwójnym obciążeniem, ale udało mi

się go zatrzymać. W tej samej chwili wróciliśmy z powrotem do ściany i

wylądowaliśmy na sześcianie, on pode mną, a ja okrakiem na nim.

Jego koleś opuszczał się znacznie wolniej. Był ubezpieczony, ale

widział, co przytrafiło się jego kumplowi, i nie miał zamiaru próbować

tego samego sposobu. Dzieliły go ode mnie jeszcze dwa piętra, więc

przywiązałem nieprzytomnego Wyjca, żeby nie zrobił sobie przypadkiem

krzywdy, i zacząłem znowu biec.

Usłyszałem krzyk, ale nie ruch. Kiedy się obejrzałem, był pochylony

nad moim znajomym ze złamaną szczęką. Dotarłem do wylotu klimatyzacji i

skierowałem się ku niebu najszybciej, jak tylko potrafiłem.

Znajdowałem się w połowie terytorium Wyjców. Po prawej miałem tę

grupę, która postanowiła najpierw nabrać nieco wysokości; skręcali

właśnie w moją stronę, chcąc przeciąć mi drogę. Wspinałem się,

oddychając szybko, ale nie rozpaczliwie. W tym ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin