Rodziewiczowna Maria - Straszny dziadunio.pdf

(648 KB) Pobierz
1013446321.003.png
Maria Rodziewiczówna
Straszny Dziadunio
I. Delfin
— Hieronim, słyszysz? Wstawaj! A to sen do pozazdroszczenia! Hieronim, Rucio, to ja —
Żabba!
— To mi dopiero nowina! — odparł spod burki stłumiony, zaspany głos. — A czego tam chcesz?
Pali się?
— Wstań, to zobaczysz.
— Ale kiedy ja nie chcę ani wstawać, ani patrzeć.
— Ano, to się utopisz.
— Coo?
Spod burki wyjrzała na świat rozczochrana, płowa czupryna, potem ręka, potem senna twarz młodego
człowieka.
Ziewnął przeciągle, pięściami przetarł oczy i spojrzał.
1013446321.004.png 1013446321.005.png
— Bogowie Olimpu i Walhalli! Co to, potop? — krzyknął, zrywając się na równe nogi.
Było się czemu dziwić. Chłopski alkierz, gdzie się to działo, po ramy okien pełen był
wody. Wszystkie sprzęty były już zatopione, szczelinami wdzierał się nurt,. sycząc; wkoło panowała
głucha cisza, tylko z dala dochodziła przeciągła wrzawa głosów ludzkich i przeraźliwy ryk bydła.
Zbudzony, stojąc po kolana w wodzie, rozejrzał się zdumiony.
— Cóż milczysz? — krzyknął do towarzysza. — Gadaj, co się stało!
— Powódź — lakonicznie odparł zagadnięty.
— Wieś zatopiona ? Gdzie koledzy?
— Zatopiona. Koledzy bezpieczni, pod lasem. Ja zaszedłem po ciebie.
— Rychło w porę! — zamruczał pan Hieronim. — O włos nie zginąłem przez twą troskliwość.
— Spałeś jak pień.
— Jak pień. Zgrabna metafora. Ciekawym, jak byś ty spał, gdybyś wrócił z linii po trzech dniach
roboty.
— Grocholski był z tobą, a jednak pierwszy się stawił na alarm.
— Grocholski musi myśleć o pani naczelnikowej. Zakochani mają zawsze lekki sen, jak panienki.
Nieprawdaż?
— Musi być — odparł Litwin.
Tu pan Hieronim zakrzątnął się, brodząc po wodzie i monologując pod nosem:
— Już wiem! To pewnie dziadunio nasłał na mnie to nieszczęście za to, żem nie chciał
pójść na medycynę. Bogowie piekieł, czy jest w waszej spiżarni mąk gorsza od doli studenta na
praktyce? Jako Hiob wyjdę z tej okazji, jeśli życie zachowam. Tłumok w wodzie, odzienie wniwecz;
moje rachunki, plany pożarła ta ciecz nikczemna. Dobrze, że choć skrzypce w całości A masz czółno,
Żabba?
— Nie ma — odpowiedział spokojnie.
— Jak to, nie ma? Piechotą pójdziemy po wodzie?
— A juści. Albo to dla ciebie co nowego? Ty Delfin.
— Otóż to! Dlategom nierad mej reputacji marnować w tej odzieży. Hm, a gdzież to smyczek? Leżał
na oknie czy pod oknem! Przepadł! Doprawdy, Czuję i w tym palec dziadunia. On złymi mocami i
1013446321.006.png
używa ich na moją zatratę. Oj, oj! Nie ma smyczka, nie ma!
— Porzuć gadanie i chodźmy — wtrącił Żabba.
— Łatwo ci to powiedzieć. Ale ja, dusza muzykalna, cierpię nad stratą!
Chłopak załamał ręce patetycznie, oczy mu się jednak śmiały.
— Dajże pokój, albo to czas błaznować?
— Na błaznowanie powinien człowiek mieć czas, bo inaczej — Cóż robić z życiem?
Trzeba będzie dostać żółtaczki, zapchać mózg cyframi, tak wyglądać jak ty, skrzeku pospolity!
Podczas tej operacji pan Hieronim wziął zmokły tłumoczek na plecy, skrzypce pod pachę i wydostał
się oknem na świat boży. Kolega zebrał resztę manatków i podążył za nim, nie obrażony bynajmniej
zoologiczną przenośnią swego nazwiska.
— Słuchaj no, Żabba, a gdzież to ci bezpieczni koledzy pod lasem? Prowadź, bo doprawdy
zgłupiałem ze snu i paniki. To nie moja specjalność wodna komunikacja.
— Tędy — rzekł Żabba — widzisz, koledzy na górce.
— Aha! Widzę, że idziemy prosto na doły z gliną! Śliczna awantura! I to morze było wczoraj
nikczemną kałużą. I wierz tu pozorom. Chłopi uciekli i wrzeszczą. Co to im pomoże?
Ale że mnie ten wrzask nie zbudził!
— Kiedy bo spałeś jak pień.
— Jak pień! Ten zawsze swoje — mruknął chłopak i umilkł na chwilę.
Woda dochodziła im do pasa, prąd walił z nóg, targał tu i tam. Było dziwnie przykro borykać się z
rozpętanym żywiołem, nie wiedząc, gdzie co ma się pod stopami, bo woda —
rozmulona, pełna zielska — była czarna jak atrament.
Nad tą wodą sterczały dachy chat, łby bydła, drzewa lasu — i na wzgórzu tłum ludzi, zbitych w
niesforną, wyjącą gromadę.
Pan Hieronim zza pleców kolegi spojrzał w stronę lasu, odmierzył okiem odległość i zaśmiał się
niefrasobliwie.
— Stroiki inżynierowej musiały ulec smutnym wypadkom — zauważył wesoło.
— Zostały w chacie podobno.
— Otóż tak, dobrze jej! Po co jeździ z mężem, nieodstępna jak wyrzut sumienia.
1013446321.001.png
Siedziałaby w mieście. Bardzo się cieszę z tej straty Będzie miała naukę na przyszłość.
Potrzebna nam tu jak dziura w bucie! Wiecznie kogoś zbałamuci, a my za tego musimy wszystko
odrabiać. Szkoda, że ten fircyk Grocholski nie poszedł na dno z jej sukienkami. Brr, co tu wody!
Chłopak odsapnął, bo go nurt za piersi chwytał.
— I powiedz mi, Żabba, skąd się ten tani płyn wziął w takiej ilości przez jedną noc?
— Z gór — wygłosił zapytany.
— Ale z jakich ?
— Skąd ta rzeka płynie.
— Gruntownie znasz kwestię! Jakież to? Alpy, Himalaje, Andy?
— Góry i kwita!
— Otóż i odpowiedź inżyniera! Poproszę naczelnika, żeby cię wysłał na praktykę do wiejskiej
szkółki na zarysy geografii!
— Nie durz mi głowy! — burknął Litwin.
— To dopiero głowa drogocenna. Żeby ją wytrząść, to przysięgnę, że mak by się sypał.
Kolega coś zamruczał niewyraźnie. Nigdy nie próbował walczyć na języki z panem Hieronimem.
Drwin jego i przedrzeźnień bał się cały instytut.
Wzgórek pod lasem zbliżał się widocznie. Można już było rozróżnić wyraźnie kilka postaci czarnych,
a jedną jasną i usłyszeć nawoływania znajomych głosów.
Salve ! Salve ! — wołał pan Hieronim, wyprzedzając Żabbę. — Nie krzyczcie! Wierzę w wasze
dobre intencje co do mojej osoby! Jestem wam mocno obowiązany, a jak będę miał
możność odwdzięczenia, to klnę się na bogi, że sam się pierwej uratuję, a po was poślę modły do
nieba! Witajcie, witajcie!
Żabba, słuchając tego, uśmiechnął się lekko.
— Ja przyszedłem przecież — wtrącił.
— Aha, dopominasz się solidniejszej wdzięczności — śmiał się pan Hieronim. — Bądź
spokojny! W takim razie poślę po ciebie tego raka, co to chodził po drożdże na Podlasiu.
— Hm, to już wolę modły!
1013446321.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin