Cizia_Zyke_-_Gorączka.doc

(917 KB) Pobierz
Autor: Norton Andre

 

CIZIA ZYKË
GORĄCZKA
(Fiévres)

Przełożył Stanisław Wojnicki

 

 

 

Prolog

Kongo, północno-zachodnia część kraju, na brzegu rzeki. Przez wioskę przeszło tornado. Potworna siła pastwiła się nad wszystkim, co wystawało ponad ziemię, wskazując oczywiste pragnienie niszczenia, prawdziwy zapał w przekształcaniu wszystkiego w ruiny.

Z dwudziestu ośmiu małych lepianek plemienia Kuju uchowały się tylko trzy. Wszystkie zostały zmiecione z powierzchni ziemi, pozostały po nich jedynie porozwalane kopce, przypominające jakiś plac budowy. Można by pomyśleć, że po ogromnym obszarze brunatnej ziemi przejechał buldożer.

W dali dostrzec można było parę patetycznych przedmiotów: pojemniki i emaliowane miednice, powyginane i powgniatane, jakby przejechała po nich ciężarówka, drewniany stołek rozbity na kawałki, podarte maty, strzępy palmowych dachów... Cały zapas ziarna, uzbierany przez wioskę, wysypał się z porozwalanych małych zbiorników ulepionych z suszonej ziemi.

Na prawo, nieco dalej, na skraju pierwszego zagajnika wielkich drzew, również nie ocalały trzy altany z desek zbudowane pod naszym kierunkiem. Leżały teraz w postaci porozrzucanych patyków w okolicznych trawach, które w połowie je zakrywały.

Kwadratowe poletka warzywne, uprawiane z takim zapałem i mozołem, zostały stratowane bez litości: bambusowe kratki zamienione w wióry, sieć rowów irygacyjnych rozwalona. Nic nie pozostało z naszych drogocennych "plantacji eksperymentalnych".

Prawdę o niszczycielskiej sile, jaka się tu rozpętała, odczytać można było również z czarnych, posępnych twarzy ludzi Kuju, którzy osowiali postępowali za nami krok w krok. Ich niecodzienne przygnębienie i zrozpaczony wyraz oczu wzmagały jeszcze napięcie. Świnie i kury, zwykle pętające się po wiosce, uciekły. Panowała całkowita, przygnębiająca cisza.

- Skurwysyn - zgrzytał zębami Paulo. - Skurrrrwysyn... Stary Paulo, z zaciśniętymi wargami i morderczym spojrzeniem, ciężko przeżywał ogrom zniszczeń. Tym razem M'Bumba zdrowo dał popalić.

***


Przed nami pięć trupów, rozłożonych na matach w ostrym popołudniowym słońcu, zaczynało już śmierdzieć. Wśród nich były dwie kobiety, z których jedna, w jaskrawoczerwonej przepasce na biodrach, miała wgniecioną klatkę piersiową. Ciało, które sprawiało największe wrażenie, leżało obok. Był to mężczyzna, a jego śmierć musiała być okropna. Ani jeden z jego członków nie pozostał nienaruszony, wszystkie były połamane w wielu miejscach, jakby każdy miał po kilka dodatkowych stawów. Popękana w niektórych miejscach skóra tworzyła obrzydliwe rany, już rozkładające się od upału. Głowa zatraciła normalny kształt; była w kawałkach, jakby została schwytana i rozgnieciona przez gigantyczną pięść. Inne ciało, również rozerwane na kawałki, zakrwawione, z wywróconymi białkami oczu, na których siadały roje much, należało do jednego z braci wodza. Był to sympatyczny facet około trzydziestki, którego jako notabla zapraszaliśmy czasami do domu. Rozpoznaliśmy też ostatnie zwłoki - jednego z niezliczonych miejscowych chłopców, wyrośniętego piętnastolatka.

Obrzydzenie i wściekłość, które nas ogarnęły na ten widok, sprawiły, że staliśmy w milczeniu. Nawet Paulo zaprzestał swoich przekleństw. M'Bumba był diabłem, piekielnym potworem. Skąd tyle zapamiętania w zwierzęciu, którego nawet nie zaatakowaliśmy?

Ze swego miejsca młody Montaignes rzucił na zwłoki tylko krótkie spojrzenie. Z jednej z licznych kieszeni wyciągnął krawiecką miarkę i przykucnął, z nieodłącznymi okularami na czubku nosa, maksymalnie wyciągając ręce, by zmierzyć jeden ze śladów: gigantyczny nieregularny krąg, niewiarygodny ślad nogi słonia.

- Osiemdziesiąt dwa centymetry - powiedział rozmarzonym głosem. - To potworne!



Część pierwsza

Na szczęście nasz hangar nie uległ zniszczeniu. Zbudowany jakieś sto metrów od wioski, na końcu wąskiego cypla wrzynającego się w nurt rzeki, i M'Bumba nie był łaskaw dojść aż tutaj. Nie było to domostwo luksusowe, ale zależało nam na nim. Sprawiliśmy, że było obszerne i czyste i w ciągu spędzonych w nim ośmiu miesięcy przeżyliśmy tu spokojne i bardzo miłe chwile. Był to prostokątny budynek z desek z czerwonego drewna, nakryty dużym dachem z przeplatanych palmowych liści, przy którego wznoszeniu pracowała cała wieś. Jeden z boków, dzięki wielkim przesuwanym drzwiom, był szeroko otwarty na rzekę i przedłużony drewnianym tarasem. Ten ostatni, małe arcydzieło na palach, idealne miejsce na śniadanie i na spędzenie wieczoru, znajdował się bezpośrednio nad wodami rzeki, nad zatoczką utworzoną przez półwysep i nad naszą przystanią. Od strony lądu wielka tablica zielonymi literami na białym tle ogłaszała: Powszechna Faktoria Handlowa.

Wewnątrz, oprócz pooddzielanych przepierzeniami pokoi, znajdowało się obszerne pomieszczenie służące zarazem jako salon, prywatna tawerna, sklep i skład towarów. Worki ziarna i sprzęt niezbędny w buszu sąsiadowały tu z czterema ogromnymi wiktoriańskimi fotelami, przywiezionymi z miasta pirogą, z przedmiotami sztuki wudu, których nie chcieliśmy sprzedać, z puszkami konserw, butelkami i bronią. Pomimo szyldu i sporego zapasu towarów Powszechna Faktoria Handlowa nie była prawdziwym sklepem. Nazwę tę nadaliśmy naszej siedzibie raczej dla zabawy, z przymrużeniem oka nawiązując do wielkiej tradycji kolonialnej. Doskonale pasowała do wspaniałego otoczenia w sercu Afryki, w którym zamieszkaliśmy.

Kiedy zaczyna się ta historia, czyli kiedy przyszedł rzucić nam swoje wyzwanie słoń, jej pięciu bohaterów od ośmiu miesięcy mieszkało w zawieszonej nad rzeką faktorii.

Często mówiło się o nas, że jesteśmy nienormalni. Dlatego, by uniknąć wszelkich nieporozumień, lepiej będzie, jeśli na samym wstępie naszkicuję portret naszego dzielnego zespołu.

Najpierw, uznając przywilej wieku, będę mówił o Paulo. Stary Paulo, czy też, jak sam o sobie mówi: "Zgniły Paulo". Kiedy chce się kogoś przedstawić, zaczyna się zwykle od podania wieku, lecz w jego przypadku jest to niemożliwe do spełnienia. Kiedy go spotkałem, był już stary, a nie działo się to wczoraj. Wyglądał wówczas dokładnie tak samo: mały facecik z okrągłym brzuszkiem swobodnie wysuniętym do przodu, stopy mocno osadzone na ziemi, nogi rozstawione, te same długie włosy tak samo lekko siwiejące, te same wielkie, jasne i ruchome oczy, błyszczące inteligencją.

Na przestrzeni lat tylko zmarszczki i ślady po licznych przeżyciach stały się wyraźniejsze: wielkie worki pod oczami - wspomnienie po tylu przyjemnościach czerpanych bez opamiętania; dwie głębokie pionowe bruzdy przy ustach, zarysowane niezliczonymi wybuchami śmiechu i chwilami zaciętości; promieniste zmarszczki przy kącikach oczu, które wielekroć mrużył na widok tylu zadziwiających krajobrazów. Podbródek zawsze wysunięty do przodu, sokoli nos, niekiedy niebezpieczne błyski w oczach, oto nasz człowiek.

Poza tym był jowialny i przesadny w zachowaniu, lubił głośno wypowiadać się soczystym językiem, jako nieodrodny "syn Prowansji", gdyż Paulo urodził się w marsylskiej dzielnicy Vieux-Port i pozostawał marsylczykiem aż po końce swoich lakierowanych mokasynów, choć rodzinne miasto opuścił pod naciskiem pilnej potrzeby natury karno-prawnej całe wieki wcześniej, kiedy miał piętnaście lat. Pod wieloma względami jego charakter odpowiadał jego pseudonimowi. "Zgniły Paulo" nie szanował niczego i nikogo oprócz mnie.

- Mam wszystkie zalety. Mały - mawiał. - Lubię używać, jestem fałszywy, podstępny, zakłamany i przekupny. Mam szczęśliwą rękę, Mały! Wszystko, co trzeba, żeby podbić świat i prowadzić wspaniałe życie!

Ale ja znałem go dobrze i wiedziałem, że posiada ogromne zalety, którymi mniej się chwalił, a w szczególności wielkie serce, wcale nie takie zgniłe. Miałem dobrych trzydzieści lat mniej od niego. I mimo tej różnicy wieku nasza przyjaźń była głębokim uczuciem, utkanym ze śmiechu, ze wspomnień o wspólnie podejmowanym ryzyku, ze wzajemnego wielkiego szacunku i z całkowitej uczciwości. Za każdym razem, kiedy los gdzieś nas ze sobą stykał, a zdarzało się to często, rozpoczynała się nowa przygoda. Dla mnie jego obecność, kiedy coś się działo, stanowiła dodatkową przyjemność. On odczuwał to samo.

Naszą cechą wspólną było samo rozumienie wolności, wolności całkowitej, bez żadnych ustępstw i niezależnie od ceny. Podobnie jak ja był indywidualistą. Obaj zawsze żyliśmy poza normami, żeby nie powiedzieć, że je zwalczaliśmy.

Poszukiwanie wolności i przygody? Głód sensacji? Pragnienie, by żyć. intensywniej i zakosztować jak najwięcej doznań dostępnych człowiekowi? Trudno określić co to jest przygoda i jakie są powody, które skłaniają kogoś do wyboru takiego życia. To odrębny świat, a jego zasady i losy różnią go od wszelkich innych społeczności. To plemię specjalnej rasy ludzi, piratów, ułomnych, rycerzy, wielkich marzycieli, którzy stosują się do własnych, odmiennych zasad. Jeśli w języku potocznym "awanturnik" określa się osobę niemoralną, to wiedzcie, że Paulo i ja jesteśmy dumni mogąc odnieść je do siebie.

***


Za dużo czasu zajęłoby opowiadanie, czym było życie z Paulo; nasze liczne rajdy przez kontynenty, nasze zwariowane przedsięwzięcia, nasze liczne sukcesy, nasze nagłe bankructwa, nasze walki i nasze wojny.

Wiedzcie jedynie, że w Afryce byliśmy od trzech lat. Dla Paula, jak mawiał, była to jego �piąta kampania wśród czarnych". Dla mnie - dopiero trzecia. Seria klasycznych działań w wielkim stylu: przemyt, sieć dyskotek - a w nich odpowiednia atmosfera - wszelkiego rodzaju oszustwa... Dwa najbardziej udane to najpierw partyzantka w jednym z krajów Południa, do której chciałem, byśmy przystali, by walczyć o nasze demokratyczne ideały. Te ostatnie przybrały postać fasoli na każdy posiłek i kubańskich doradców, schlanych i śmierdzących, o poczuciu humoru równie ciężkim co ich buty. Jak należało się tego spodziewać, Paulo ukradł kasę. Z czystej i bezinteresownej przyjaźni przeszedłem wraz z nim do obozu wroga i wszystko zakończyło się po kilku miesiącach podczas wspaniałej ucieczki w kierunku granicy. Była też afera diamentowa w Zairze. Założyliśmy bowiem International Diamond Mining Investigations and Investments Company, kwitnące przedsiębiorstwo, które wzbudziło zbyt wiele zazdrości i zakończyło się fatalnie po paru miesiącach luksusu i powszechnego szacunku.

Wschód, zachód, południe, tempo naszych działań, a zwłaszcza naszych ucieczek, drastycznie zmniejszyło liczbę krajów gotowych udzielić nam gościny. Wszędzie spaleni przynajmniej na dziesięciolecie, znaleźliśmy schronienie w tym spokojnym Kongu Brazzaville. Po dwóch niespokojnych latach pragnęliśmy paru miesięcy wakacji.

Któregoś dnia w gablocie hallu międzynarodowego hotelu zobaczyłem rzeźby i jakieś obrzydliwe przedmioty z kości słoniowej. Dokonaliśmy szybkiego przeliczenia ceny za kilogram, spodobała się nam, więc kupiliśmy broń i rozpoczęliśmy polowania na słonie! O, nie pracowaliśmy zbyt wiele. Okoliczne słonie były starymi samotnikami, wygnanymi ze stada, i pojawiały się bardzo rzadko. Ponadto cena sprzedaży kości słoniowej zapewniała nam całkowicie zaspokojenie naszych potrzeb, a w tym czasie niczego więcej nie pragnęliśmy. Życie płynęło spokojnie, przerywane myśliwskimi wyprawami, wypadami do stolicy, bez specjalnych wydarzeń. Nikt się nas nie czepiał. Okolica, pełna bagien, nieprzebytych lasów i stref niebywale bujnej roślinności, nie interesowała nikogo.

Mieliśmy doskonałe stosunki z naszymi sąsiadami z plemienia Kuju, którzy bez trudności pogodzili się z naszą obecnością i wydatnie pomogli w zagospodarowaniu się. W rewanżu robiliśmy wszystko, by nasz pobyt był dla nich jak najbardziej korzystny. Zainwestowaliśmy więc w materiały szkolne, skierowaliśmy ich prace rolne na rośliny bardziej poszukiwane na rynku miejskim, zorganizowaliśmy system spółdzielczy w zakresie składowania i dostaw ziarna, a także zbudowaliśmy kilka małych domków, teraz zniszczonych, jak na przykład ambulatorium wyposażone we wszystko, co niezbędne do udzielenia pierwszej pomocy. Ludzie Kuju byli jedynymi klientami naszej faktorii. Mieli naturalnie nieograniczony kredyt. Jednak pomimo naszych nalegań korzystali z niego w bardzo niewielkim stopniu.

***


Montaignes wylądował w tym otoczeniu przed ośmiu miesiącami, co było oczywistym przykładem logicznej aberracji, jaką on sam stanowił. Któregoś wieczoru zobaczyliśmy, jak nadpływa przegniła piroga, obciążona na dziobie trzema starymi podróżnymi kuframi. Młody człowiek o twarzy dobrze wychowanego nastolatka wiosłował, zwrócony plecami do przodu, ubrany w zbyt obszerny lniany garnitur, z okularami na czubku nosa. Niezdarnie dobił do przystani, ale doprawdy nie miał wyboru: jeszcze parę metrów i jego przeładowana na dziobie i dziurawa skorupa zniknęłaby definitywnie z powierzchni wody. Następnie dołączył do nas, siedzących na tarasie, poprawił okulary, by popatrzeć na nas uprzejmie, i rzekł:

- Miło mi panów poznać, nazywam się Montaignes. Czy prowadzicie tu hotel albo coś w tym rodzaju?

Paulo długo mordował go wzrokiem. Zapewne oryginalność tego młodego człowieka sprawiła, że tego dnia nie został zmuszony do natychmiastowej kąpieli w rzece.

- Czy wyglądamy na oberżystów? Myślisz, że przyjechaliśmy tutaj, by prowadzić bistro?

- W takim razie...

- Siadaj - przerwał mu Paulo. - Wypijesz przecież pastis. Pora na aperitif!

***


Montaignes został na noc, potem na kilka dni. Po trzech tygodniach, choć nikt właściwie nie wiedział dlaczego, należał już do otoczenia. Był bardzo sympatyczny, zawsze gotów do rozmowy, i zawsze zadziwiał nas rozległością i różnorodnością swej wiedzy. Umiał opowiadać nie stając się nudnym, a jego wychowanie, najwyraźniej doskonałe, w naturalny sposób sprawiało, że nigdy nie przeszkadzał, nie narzucał się i nie nudził.

Był poza tym niezdarny, nie miał wyczucia przestrzeni i był roztargniony jak trzydziestu doktorów Schweitzerów, toteż jego nieuleczalne bałaganiarstwo pomału rozprzestrzeniało się na całą faktorię.

Miał ze sobą mnóstwo książek. Były grube, wielkie, w twardych okładkach. Jakieś traktaty pełne liczb. Inne z pięknymi ilustracjami przedstawiającymi rośliny i owady. Owady! Miał ich imponujące ilości, przyszpilone do deseczek i plastikowych podkładek, każdy ze swoją etykietką, nazwą po łacinie i jakimiś skrótami, z których nic nie kapowałem. Były też marynarski sekstans, chemiczne probówki, ludzka czaszka, nazwana imieniem Artur, zadziwiająco kompletna. Były mapy, próbki, jakieś zmajstrowane przedmioty, a wszystko porozrzucane po pokoju odpowiednio do przypadkowych pomysłów i natchnienia właściciela...

Nie wiedzieliśmy i nigdy nie dowiedzieliśmy się, skąd pochodził. Nie zadawaliśmy mu pytań. Nie leżało to w naszej naturze. Jaki konflikt, dramat, tragedia zmusiły go do wyjazdu? Jaki ogromny zawód miłosny pchnął tego młodego naukowca, by wsiadł do dziurawej pirogi i bez żadnej nadziei popłynął z prądem rzeki Kongo? Tajemnica była całkowita, ale Paulo i ja wyczuwaliśmy u Montaignes'a jakąś przepaść dzielącą go od świata, przepaść inną od naszej, lecz równie głęboką. To właśnie zapewne w dużej mierze ułatwiło jego wejście do naszego prywatnego świata, zwykle tak pieczołowicie chronionego.

***


Opis Powszechnej Faktorii Handlowej byłby niepełny, gdybym nie wspomniał o Małej. Była to Murzynka, nastolatka, żyjąca razem z nami. Znaleźliśmy ją w sposób tak dziwaczny, jak to tylko możliwe, niespełna rok wcześniej.

Wyprawy myśliwskie zabierały nam niewiele czasu, nie dłużej jak dwa tygodnie, i to nieczęsto. Liczne nasze wypady miały inny handlowy cel, przynoszący więcej korzyści niż kość słoniowa, i kosztem mniejszego wysiłku. Mieliśmy w stolicy kontakty z kilkoma grupami skupiającymi wyroby sztuki wudu, zainteresowanymi statuetkami i rzeźbami, po które wyprawialiśmy się do najodleglejszych wiosek, by tam targować się o zupełnie nieprawdopodobne ceny, a następnie sprzedawać nasze łupy za niebotyczne kwoty. W trakcie jednej z takich wypraw dotarliśmy bardzo daleko na północ, do wsi położonej w pobliżu granicy z Republiką Środkowoafrykańską. Tu zwróciliśmy uwagę na Małą, która ignorowała nas.

Na pierwszy rzut oka wzięliśmy ją za białą, tak jasną miała skórę. Przyjrzeliśmy się jej bliżej, mimo jej wściekłego wzroku, i prawda wyszła na jaw. Była Murzynką o białej skórze. Miała afrykańskie rysy, ruchy, włosy i zachowanie. Tylko jej skóra miała ten dziwny śródziemnomorski odcień. Była Mulatką lub córką Mulata, miała jedną czwartą białej krwi: wnuczka kolonisty, który zaspokoił swoje żądze ze służącą, albo zakonnicy, która nie wytrzymała podczas pełni księżyca, to już na zawsze pozostanie tajemnicą.

Naczelnik wioski, który sprzedawał nam właśnie zestaw drewnianych posążków, zaproponował, by dołączyć ją do towaru i wliczyć w cenę. Jak zrozumieliśmy, dziewczynka nie była akceptowana przez inne dzieci, a jej trudny charakter był przyczyną ciągłych sprzeczek i bałaganu przez okrągły dzień. Kupiliśmy więc Małą i wyruszyła wraz z nami w drogę do faktorii. Przypominam ją sobie z tego okresu jako niezbyt uprzejmą dziewczynkę, z twarzą wiecznie wykrzywioną grymasem, zbyt dużą na swój wiek, wyrośniętą, z odstającą pupą, zbyt prostymi nogami i stopami nieproporcjonalnymi do wzrostu.

Potrzebowała sporo czasu, by się przyzwyczaić, i przeszła wiele kryzysów i okresów zamknięcia w sobie. Później pomału zdała sobie sprawę, że jesteśmy sympatyczni, że wygłupiamy się jak dzieci, że życie z nami jest wygodne i że ją lubimy. Uspokoiła się więc i zaczęła się starać, by być użyteczną. W ciągu kilku miesięcy, pod kierunkiem Paula, który ją sobie upodobał, stała się kompetentną kucharką i dostąpiła zaszczytu ponoszenia pełnej odpowiedzialności za nasz stół. Nauczyła się języka Kuju z niebywałą szybkością, podobnie jak gotowania ulubionych dań Paula, i potrafiła nawet powiedzieć parę słów łamaną francuszczyzną.

Do pomocy dałem jej małego Kuju, który, choć nikt go o nic nie prosił, przyszedł i zamieszkał u nas. Nazywał się Octave, dla Paula i przyjaciół - Tatave. Był miejscowym przygłupem. Jako taki nie był wprawdzie wypędzony z wioski, ale żył poza społecznością. W przeciwieństwie do innych Kuju był mały i bardzo gruby. Pośrodku jego okrągłej makówki, na której czubku rosło trochę króciutkich kędzierzawych włosów, błyszczało dwoje wielkich wiecznie zdziwionych oczu. Był leniwy, nawet flegmatyczny, i całą swoją energię poświęcał na wyszukiwanie pożywienia i jego przeżuwanie. Tatave był w naszej faktorii uosobieniem dobrego humoru. Wystarczyło, że się pojawił, nadzwyczaj powolny, z ogromnym brzuchem wypiętym do przodu, z nieodłącznym uśmiechem na ustach, by każdy miał ochotę się śmiać.

Nie wiem, dlaczego ludzie Kuju uznali go za kretyna. Zawsze wydawał mi się raczej sprytny, a jego zachowanie sensowne. Mała nie pozwalała mu wymigiwać się od roboty i przez cały dzień wieszała na nim psy. Trzeba przyznać, że jego specjalnością było sypianie w naszych hamakach lub w fotelu. Kiedy ktoś siadał na nim przez nieuwagę, otrząsał się w milczeniu, schodził bez pośpiechu i wyruszał na poszukiwanie nowego legowiska, przejawiając najwyższą obojętność. Krótko mówiąc, podobnie jak wszyscy pozostali w tym hangarze nad wodą, Tatave był człowiekiem dosyć niecodziennym.



W Afryce tragedie zapominane są równie szybko, jak intensywnie były przeżywane. Nocna zabawa zmyła wszelkie ślady żałoby. Jak tu pozostawać w napięciu wobec ogromu zielonej wody u naszych stóp, wobec odblasków słońca na rzece, w przyjemnym jeszcze cieple wczesnego poranka?

W dole pod tarasem, na którym jedliśmy śniadanie, pięciu ludzi Kuju, naszych regularnych pracowników, oraz dziesiątka leniwych chłopców rozładowywali naszą pirogę: przenosili worki i skrzynie z towarami przywiezionymi z Kinszasy i Brazzaville.

- Ale przecież taki słoniowy kieł ma jakieś rozmiary - denerwował się Paulo. - Dobrze widziałaś? Powiedz no, był taki jak ten stół, czy większy?

- Wielki! Wielki! Większy! - powtarzała Mała wywracając oczami, ubrana jedynie w różową przepaskę zawiązaną dookoła bioder.

- On wieeeelki! - krzyknęła rozciągając ręce.

- A kieł? Widziałaś kieł?

Mała miała gdzieś kieł i ciężar kości słoniowej. Potrafiła myśleć jedynie o ogromnej przerażającej górze, którą zobaczyła. Żeby dać nam jakieś wyobrażenie, mogła tylko rozłożyć maksymalnie ręce, podnieść oczy do nieba i mnożyć przerażone grymasy. Potwór wielki jak dom. A może większy!

- Taaaak! Wielki! Ja bać się, biec szybko, szybko. Bebe biec. Też bać się.

Bebe, jej mały piesek, był małym kundlem o żółtej sierści, który wszędzie za nią łaził z miną winowajcy. Podskakiwał wokół swojej pani, robiąc wrażenie jeszcze bardziej przerażonego niż ona, która teraz tupała z podniesionymi obiema rękami. Trudno było nie widzieć jej małych, spiczastych piersi o ładnym okrągłym kształcie i jędrnym wyglądzie, którymi w ten sposób potrząsała przed naszym nosem.

Mała robiła się ładna.

- Dość już tego - warknął Paulo. - Schowaj swoje cycki, nie pokazuj ich tak! Nie, żeby były brzydkie, ale moglibyśmy...

Wyciągnął nieznacznie rękę w kierunku jednego ze wzgórków, żeby go uszczypnąć. Mała oburzona uskoczyła w tył i naturalnie zaczęła wrzeszczeć i podskakiwać jeszcze bardziej.

- No, moja śliczna... już dobrze, już... Spokojnie, moja piękna...

- Ty niedobry! Ty, stary niedobry! Nieładny!

Paulo pospiesznie zniknął, by po chwili wrócić z paczką prezentów dla Małej. Podczas naszego wypadu do Kinszasy i Brazzaville, żeby załatwić interesy, zakupy i zafundować sobie porządną kąpiel w nowoczesności, pomyśleliśmy oczywiście i o tym, żeby przywieźć jej parę drobiazgów.

Paulo wyciągnął długą bawełnianą jaskrawozieloną koszulkę z nadrukiem w postaci kaczora Donalda, wielką spinkę do włosów i plastikową bransoletkę w tym samym odblaskowym zielonym kolorze.

- No, lepiej to włóż, bo już nas denerwujesz!

Mała zastygła bez ruchu. Śliczny radosny uśmiech rozjaśnił jej twarz. Popatrzyła na nas po kolei błyszczącymi z zadowolenia oczami i burknęła:

- Zgoda. Ja założyć koszulka.

- Oczywiście, malutka. Jak się jest panienką, nie lata się z piersiami na wierzchu; to dobre dla dzieci, nie dla młodych dziewcząt!

***


Wszyscy staraliśmy się wpoić Małej podstawowe zasady przyzwoitości. W ciągu paru miesięcy mała niezgrabna dziewczynka przemieniła się w dużą nastolatkę, a później, w ciąga ostatnich tygodni, w urodziwą roześmianą dziewczynę i muszę przyznać, o całkiem ponętnych kształtach.

Nie wiedziałem, czy jest to niemoralne, jak mawiał Paulo, który nigdy nie wydawał mi się mistrzem, jeśli chodzi o dziewczyny. Było jednak pewne, że obecność wspomnianych wdzięków powodowała zaburzenia w naszym męskim towarzystwie w sposób całkiem naturalny. Mała protegowana czy nie, młodsza siostrzyczka czy nie, kiedy coś jest ładne, to się na to patrzy. A Mała, ta spryciara, szybko zdała sobie z tego sprawę. Wystarczyło pełne podziwu gwizdnięcie, tak w żartach, i parę komplementów, by zrozumiała, że wszystkie te krągłości były powodem nowego rodzaju względów.

Zachwycona wiedzą o swojej atrakcyjności, będąc wolną dziewczyną, odkrywała teraz przyjemność, jaką daje prezentowanie swojej urody. Niektóre z jej prowokacji, całkiem dziecinnych, wprawiały nas czasami w zakłopotanie. Oczywiście wszystko to odbywało się bez żadnych brudnych myśli.

Wydaje mi się, że wolała mnie od innych, chyba że za dużo sobie wyobrażałem. Przy stole zawsze kładła na mój talerz podwójną porcję. Być może po prostu obliczała przypadającą na mnie rację odpowiednio do moich pokaźnych gabarytów. Wielokrotnie mówiła mi:

- Ja być twoja żona, Elias.

- Ale to niemożliwe. Jesteś za młoda. Europejskie dziewczyny wychodzą za mąż później, wiesz. Jak są duże...

- Kiedy ja być duża, ja twoja żona, Elias.

Ale jako że przysięgła to samo Montaignes'owi, który zaraz mi się pochwalił, nie miałem zbytnich złudzeń co do moich zaręczyn.

Śniadanie przeciągało się; upał szybko ogarniał taras. Tematem rozmowy był naturalnie M'Bumba.

***


W języku Kuju M'Bumba znaczy duch. Imię M'Bumba mogło zostać nadane wielu zwierzętom lub innym rzeczom w buszu. Znaczyło to dokładnie: "to, czym rządzi zły duch".

Ten M'Bumba był starym, samotnym słoniem, bez jednego kła, podstępnym i olbrzymim. W okolicy był już legendą; okaleczony M'Bumba, kulawy M'Bumba... terroryzował pobliskie rejony już od czterech lat. Zapewne został wypędzony ze swojego stada. Takie stare samce, oszalałe z powodu potwornych bólów zębów, tracą kontrolę nad sobą i w końcu szarżują na wszystko, co się rusza, nawet na własnych pobratymców. Ten, wypędzony ze stada, schronił się tutaj. Samotnicze życie nie wpływa dobrze na stare słonie. Gorzknieją, dostają ataków szału, wpadają w potworną i niszczycielską wściekłość. M'Bumba, stary kaleka, miał już na swoim koncie ogromne połacie lasu, plantacje, a nawet wioski takie jak nasza. Jego wściekłe dalekie porykiwania spędzały ludziom sen z powiek.

Okaleczenie przyczyniło się jeszcze, o ile. było to możliwe, do ugruntowania jego sławy. Lewy kieł miał skrócony do jednej trzeciej i, jak powiadali, wyostrzony jak szpadę. Miejscowi bali się go jak ognia. Przypisywali mu złowrogie zamiary i lisią przebiegłość. Jak to ma miejsce w przypadku wszystkich pięknych legend, najwyraźniej sporo zmyślali.

Szybko podjęliśmy w tej sprawie decyzję. Co też sobie wyobrażało to zwierzę? Że mogło bezkarnie wprowadzać burdel na naszym terenie? Nie. Zaatakowało nas. Więcej: sprowokowało. Jak najszybciej więc wyruszymy na jego poszukiwanie, znajdziemy je i zastrzelimy, jak wymagała tego logika.

***


Mieliśmy przed sobą dwa dni. Tak długo bowiem miała jeszcze trwać pełnia i trzeba było uszanować ten okres, w całej przyrodzie poświęcony miłości, podczas którego zarówno wśród ludzi, jak i zwierząt nikt na nikogo nie poluje.

Paulo, w samym podkoszulku, w słomianym kapeluszu na głowie dla osłony przed słońcem, ze szklanką Ricarda mocno rozcieńczonego wodą z lodem, podniecał się przy swoim kalkulatorku. Silnymi uderzeniami wskazującego palca walił w klawisze mamrocząc:

- Wyobrażasz sobie? Taki kieł!

Montaignes dostarczył mu, odpowiednio do wymierzonego odcisku nogi i na podstawie uczonych obliczeń, orientacyjne wymiary słonia. Paulo z tych danych szacował długość kła, a zatem i jego wagę, którą szybko pomnożył przez odpowiednią liczbę dolarów. Patrząc na wynik nie mógł powstrzymać okrzyków podniecenia.

- O, w mordę! Wyobrażasz sobie taki szmal? Coś ci powiem, nawet jeżeli ten cholerny słoń ma tylko jeden taki ząbek, to zarobimy na nim kupę forsy!

Ludzie Kuju mówili, że M'Bumba oddalił się na północny zachód, tam gdzie zwykle przebywał, w rejon prawie nieprzebytych gęstych lasów, do którego nigdy się nie wyprawialiśmy. Żeby się tam dostać, trzeba było płynąć w górę rzeki Sangha, która wpadała do Konga o paręset metrów przed naszą faktorią.

- Hę! Hę! - zaśmiał się Paulo. - Od dawna już korci mnie, by się tam wybrać. Podobno jest tam ostro. Nikt tam nie chodzi. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby właśnie tam znajdowało się cmentarzysko... Oj, cicho bądź, Elias! Wiem, co masz do powiedzenia...

Paulo marzył o znalezieniu cmentarzyska słoni, zawierającego bajeczną fortunę w postaci kości słoniowej, gdzie wystarczyło tylko się schylić i zbierać. Legenda o takim miejscu krążyła po okolicy - jak wszędzie tam, gdzie żyją słonie - i Paulo wbił sobie do głowy, że był tym wybrańcem, który je znajdzie. Bywały wieczory, w które po zażartych dyskusjach widzieliśmy to cmentarzysko w marzeniach. Najbardziej podatny na sugestię był Paulo. Montaignes, rozdarty pomiędzy nauką i pięknymi zwidami, nie wypowiadał się. Ja osobiście nie wierzyłem w to, ale sama legenda podobała mi się. Jeśli chodzi o polowania na słonie, takie odkrycie stanowiłoby naszą najwspanialszą przygodę. Ale nigdy nie udało się nam znaleźć niczego istotnego. Raz natknęliśmy się na szkielet, który dostarczył nam dwóch pokaźnych rozmiarów kłów, ale było to dalekie od marzeń, jakie snuliśmy podczas wspólnie spędzanych wieczorów.

Cmentarzysko, tajemnicza Afryka, najodleglejsze zakątki dżungli... Byłaby to fenomenalna przygoda.

***


Montaignes, coraz bardziej zdenerwowany, palił papierosa za papierosem, wpatrywał się w przestrzeń, wracał do nas i dreptał w miejscu, co oznaczało głębokie zamyślenie. Przyglądałem mu się. W takim stanie łatwo mógł pośliznąć się i wpaść do wody albo Bóg wie co jeszcze! W jego oczach znów pojawiła się iskierka humoru, a zatem dobre samopoczucie wracało galopem.

Trzeba powiedzieć, że z całej naszej trójki Montaignes najboleśniej przeżył atak M'Bumby. Stracił przez niego wszystkie swoje "plantacje eksperymentalne", jak je nazywał: obszerny teren starannie zaplanowany i nawodniony kosztem kilkumiesięcznych wysiłków, na którym próby uprawiania warzyw zaczynały przynosić dobre rezultaty. Podobny los spotkał wzniesione w przypływie szybko zapomnianej szczodrobliwości ambulatorium, o które Montaignes dbał i które rozbudował. Praktycznie wszystko, co stworzył dla ludzi Kuju, zostało zmiecione z powierzchni ziemi.

Z pewnością podnosiła go na duchu myśl o zemście. Dowodziło to, że można być humanistycznym intelektualistą i mimo wszystko odczuwać przypływ agresji. Myśl o podjęciu wyprawy dla zabicia M'Bumby najwyraźniej sprawiała mu przyjemność.

- To gdzieś w stronę jeziora! - powiedział nagle. - Na północny wschód, w kierunku jeziora!

- Jeziora?

Montaignes zniknął, by pojawić się chwilę później, obładowany wszystkimi swoimi zwojami map rozłożonymi w wachlarz. Dwa upuścił na ziemię, trzy na stół, zaczął je rozwijać, wygładzać, przesuwając wszystkie naczynia.

- Tatave, pomóż mi, do jasnej cholery!

Wskazał palcem na środek ogromnej zielonej plamy.

- To tu! Jezioro Tebe, zwane także Jeziorem Dinozaurów! Podeszliśmy bliżej. Zwykle w naszych podróżach rzadko posługujemy się mapami. To Montaignes pokazał nam po raz pierwszy, gdzie znajduje się faktoria, toteż żywiliśmy pewien szacunek dla jego wiedzy. A zresztą w ogóle wiadomości, jakie miał ten chłopak, były interesujące.

Ujrzałem błęitny krąg, odpowiadający w rzeczywistości jakimś dwóm kilometrom średnicy, zagubiony pośród wielu setek kilometrów kwadratowych dziewiczego lasu, oznaczonego jasną zielenią. Tatave siedział jak małpka, z policzkiem przyklejonym do mapy, i usiłował czytać okropnie zezując. Montaignes z trudem odsunął jego głowę i rozwinął drugą mapę, białego koloru, wyraźnie wcześniejszą.

- Popatrzcie, nie jest nawet prawidłowo wyrysowane na sztabówce. Dopiero na zdjęciu satelitarnym widać je wyraźnie.

- A dinozaury?

- Legenda zrodziła się na początku wieku, w czasie ekspedycji prowadzonej przez wariata Anglika, który był pewien, że znajdzie tam coś w rodzaju zaginionego kontynentu, z wielkimi żyjącymi gadami. Wszyscy zniknęli bez śladu.

- O rany...

- To nie wszystko! W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym francuska ekspedycja naukowa, złożona z biologów i przyrodników, wyruszyła w stronę jeziora, aby zbadać jego brzegi. W gęstej dżungli można spotkać setki mało znanych gatunków i podgatunków owadów i roślin...

- I co?

Montaignes uśmiechnął się ironicznie.

- Dali nogę. Tysiące najróżniejszych trudności, chorób. Jeden chyba nawet umarł. Zawrócili, nim zdołali dotrzeć nad brzeg jeziora.

Zaczynałem lepiej rozumieć. Montaignes chciał zostać pierwszym botanikiem - czy coś w tym rodzaju - który zbada Jezioro Dinozaurów. Nieźle zaczynaliśmy, jeśli wziąć pod uwagę przeklętego słonia, cmentarzysko i tajemnicze jezioro.

Mnie osobiście całkiem podobała się myśl o tropieniu tego zwierzęcia, podejściu go, wpakowaniu mu opancerzonej kuli w środek czaszki i ujrzeniu, jak ta ogromna masa wali się przede mną na ziemię.



Natychmiast po zachodzie słońca rozpoczął się koncert tam-tamów, o podniecających szybkich rytmach, i wiedzieliśmy, że potrwa całą noc: już trzeci wieczór ludzie Kuju świętowali, by uczcić pamięć zmarłych i dać wyraz swojej żałobie. Tłumaczyło to zresztą stan otępienia, jaki ogarniał ich w ciągu dnia. W innych okolicznościach pijaństwo trwałoby tylko jedną noc, ale fakt, że wśród ofiar znalazł się brat wodza, spowodował przedłużenie uroczystości. Walili więc zawzięcie w te swoje opróżnione pnie drzew, wydobywając z nich groźne dźwięki, jedne niskie i głuche, inne wysokie jak ludzki krzyk.

W dodatku owe trzy noce zbiegły się z tradycyjnym comiesięcznym świętowaniem pełni księżyca, który wzeszedł parę godzin później, ogromny i biały, kiedy we wszystkich zakątkach zdewastowanej wioski długimi czerwonymi językami płonęły już pochodnie.

Wydawało się, że grający na tam-tamach nie zmęczą się nigdy. Już od wielu godzin walili w swoje instrumenty, ale kiedy na niebie ukazała się wielka srebrna tarcza, muzyka jakby stała się głośniejsza. Od dawna mężczyźni, kobiety i dzieci rzucili się w wir tańca. Wojownicy pomalowali twarze jaskrawymi farbami, które sami przygotowują, z jednej strony na żółto, z drugiej na czerwono. Wyglądali jak wypuszczone w nocy demony.

W centralnym punkcie wioski sabatem rządziła grupka kobiet wymalowanych na czerwono aż do ramion, z odsłoniętymi piersiami, w słomianych spódniczkach wokół bioder. Cała wioska szła za ich przykładem. Nigdzie nie tańczono tak frenetycznie, jak w tworzonym przez nie kręgu, rzęsiście oświetlonym pochodniami. Pochylały się, prostowały, czerwone ramiona i pośladki wirowały, nogi wyrzucane aż do wysokości piersi uderzały w ziemię w przyspieszonym rytmie.

Ludzie Kuju rozgrzali się w ciągu pierwszych dwóch wieczorów, w oczekiwaniu na dzisiejszy wybuch temperamentów. Powietrze ciężkie było od oparów trawki, którą zachłannie wszyscy palili. Dokoume, z którego zrobione były pochodnie, wydzielało gryzący dym o słodkiej woni, mający własności afrodyzjaku.

Tańce przechodziły w paroksyzmy. Wszystko stapiało się w jedną mglistą całość. Odblaski czarnych ciał, diabelskie twarze, rytmiczne ruchy tancerzy, błyski spódniczek kobiet, pojedynczy tancerze ogarnieci transem. Co pewien czas rozbrzmiewały litanie, podchwytywane i skandowane przez całą wioskę. Przewijało się w nich bezustannie imię M'Bumby...

Wybraliśmy sobie miejsce położone nieco na uboczu, z naszego kąta uczestnicząc w ogólnej żałobie. Mała przyszła z nami, niosąc swój tam-tam na ramieniu. Ale niebawem dołączyła do grupy muzyków i zajęła miejsce w wielkim muzycznym kręgu. Waliła z całych sił, najwyraźniej ogarnięta jak wszyscy owym świadomym szaleństwem, ową wyzwalającą histerią, która stawała się coraz wyraźniej wyczuwalna i która nam, białym, udzielała się nadzwyczaj rzadko.

Tatave również nas porzucił, by oddać się tańcom. Kilka metrów od nas podrygiwała grupka dzieciaków, roześmianych i przyciśniętych jedne do drugich. Najmłodszy nie miał więcej niż dwa lata. Kołysał się komicznie, często się wywracając, z wielkim pępkiem wysuniętym do przodu.

Wśród tancerzy krążyło ibago. Jest to gatunek kory, który namoczony w winie palmowym zwielokrotnia pijackie upojenie, wzmaga euforię i pobudza seksualnie. Mieliśmy własny zapas i efekty powoli dawały o sobie znać, pokonując nasze minorowe nastroje. M'Bumba zadał dotkliwy cios naszemu morale. Rozpieprzył dorobek rocznej pracy, inwestycji i naszej obecności w tej okolicy.

***


W tłumie rozlegały się zwierzęce wycia. Ibago opanowywało umysły. Tańce traciły rytm i zamieniały się w bezładną gestykulację, bez związku z dźwiękami bębnów, których odgłosy nabierały piekielnej mocy.

Zapach potu wzmógł się raptownie i opanował całą wolną przestrzeń, gorzka woń chwytała za gardło. Była silniejsza od woni wszechobecnego dymu, zwiastowała cielesne rozpasanie, była wonią piżma i miłosnych wezwań.

Czułem, jak ogarnia mnie upojenie. Ku własnemu zaskoczeniu głupawo szczęśliwi, wybuchaliśmy wszyscy śmiechem. Kobiety odrzucały spódniczki. Pary prowokowały się wzajemnie, stojąc twarzą w twarz. Mężczyźni trzymali się prosto, z dumnie wypiętą szeroką piersią, posuwając się skokami, z wysuniętym do przodu koronnym argumentem. Kobiety stały gotowe do oddania się, podając miednicę do przodu, z rozszerzonymi i napiętymi do granic możliwości udami, a ich biodrami wstrząsały, jakby niezależne od nich, niesamowicie szybkie drgawki.

O kilka kroków od nas młody samiec o żółtej twarzy, z czarną przepaską na głowie, ciskał się niczym diabeł. Podskakiwał w pozycji wyprostowanej, z rozłożonymi rękami i nogami, kręcąc się wokół własnej osi, jakby chciał rzucić wyzwanie wszystkim samicom w wiosce, a głowa latała mu na różne strony w gwałtownych konwulsjach. Dwie młode dziewczyny o długich cienkich mięśniach, nagie i pomalowane najwymyślniejszymi barwami, odchylały się do tyłu naprzeciwko niego. Głowami dotykały niemal ziemi za swoimi plecami, w całkowitej pogardzie dla zasad równowagi; wydawało się, że ich stopy przymocowane są do podłoża. Pośrodku nieba świecił księżyc.

Teraz pary obejmowały się i biegiem opuszczały krąg światła, udając się w strefę cienia, skąd wkrótce zaczęły rozlegać się okrzyki rozkoszy. Były to donośne wrzaski, całkowicie nieopanowane, rozpasane wołania życia, które bardziej jeszcze wzmagały podniecenie tancerzy. W środku nocy trzy młode, wymalowane i wyzywające dziewczyny dosiadły się do nas.

Afrykańska noc - upalna i naelektryzowana, którą przeżyć jeszcze można jedynie w takim oddalonym zakątku buszu, odciętym od świata.



Naczelnik wioski - nazywaliśmy go po prostu Wodzem - przyszedł do nas z wizytą wczesnym przedpołudniem. Był to kolos, który swoje stanowisko naczelnika zapewne zawdzięczał imponującej posturze, będącej wśród ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin