Linus Reichlin
Tęsknota atomów•
niebieska studnia
Przełożyła Anna Taraska-Pietrzak
Tytuł oryginału
Die Sehnsucht der Atome
© Eichborn AG, Franfurt am Main, 2008
Copyright © 2011 for the Polish edition by stilo
Przekład sfinansowany przez
the Swiss Arts Council Pro Helvetia
Redaktor
Ewa Korczewska
Projekt okładki
Magda Mamajek-Mich
Wydanie I
isbn 978-83-60979-19-8
wydawnictwo
www.niebieskastudnia.pl
Druk i oprawa
OpolgrafSA
Tłumaczka składa podziękowanie Panu Andrzejowi Draganowi
za konsultację z dziedziny fizyki kwantowej.
1
Pierwszego z pięciu ostatnich dni Jensen siedział przy
biurku. Na dworze w deszczu stała dorożka. Dorożkarz, szczel-
nie okryty czarną peleryną, ze zwieszoną głową siedział na
koźle. Kapelusz zsunął mu się na twarz; wydawało się, że męż-
czyzna śpi. Konie drżały, były niespokojne, z nozdrzy wypusz-
czały kłęby pary.
Coś jest nie tak, pomyślał Jensen.
Spojrzał na zegar. Obserwował dorożkarza od ośmiu minut.
Tułów mężczyzny wyraźnie coraz bardziej się pochylał. Zaraz
spadnie mu kapelusz. Jensen nie rozumiał, dlaczego dorożkarz
czeka na turystów akurat przed posterunkiem policji. To był
najbrzydszy budynek w Brugii, turyści zjawiali się w tej okolicy
tylko po to, by zgłosić kradzież torebki. A poza tym od trzech
tygodni padało, dorożkarz musiał to zauważyć. W tym roku
w sierpniu nie było turystów, ale nie było też plagi os. Ten do-
rożkarz musi być optymistą i człowiekiem nierozsądnym: śpi
na koźle w strugach deszczu, bo wierzy w szczęśliwe zwroty
akcji, w niespodziewaną poprawę pogody, w nagły przebłysk
słońca, który sprawi, że turyści wyskoczą jak spod ziemi, a za
nimi drobni przestępcy, żeby wyrywać im torebki, więc turyści
będą zmuszeni przyjść tu, na posterunek, gdzie on już czeka na
nich na swoim koźle, przemoknięty, ale wyspany.
Tak to chyba sobie wyobraża, pomyślał z irytacją Jensen.
5
Odwrócił wzrok od mężczyzny i spojrzał na zegar: trzeba
zabić dalsze siedem i pół godziny.
Siedzący obok policjanci pochylali się nad niedokończony-
mi sprawami, niektórzy podpierali rękami głowy, ciężkie od
nudy. Biurowe krzesła trzeszczały przy każdym ich ruchu. Nie
można ciągle siedzieć w tej samej pozycji, to byłaby joga, a oni
byli ludźmi akcji. Woleliby skakać przez żywopłoty, kryć się,
biec sprintem po brugijskim bruku, depcząc po piętach drob-
nym złodziejaszkom. Ich ciała nadawały się do tego o wiele
bardziej niż do pierdzenia w stołki. Tak to nazywali, bo w rze-
czy samej, gdy musieli dłużej siedzieć, cierpieli na wzdęcia.
Jensen jeszcze raz wyjrzał przez okno. Na głowie dorożkarza
ciągle tkwił kapelusz, chociaż jeszcze bardziej przekrzywiony.
Kiedy spadnie, zejdę i zobaczę, czy on rzeczywiście tylko
śpi, postanowił.
Ktoś chrząknął. Potem znowu zapadła cisza.
Stassen, siedzący przy biurku przed Jensenem, podrapał się
ołówkiem po plecach. A konkretniej, czubkiem ołówka. Poba-
zgrał swoją niebieską służbową koszulę.
Ołówek trudno schodzi, pomyślał Jensen. Wiedział to jako
ktoś, kto robi pranie sam.
Jeszcze pięć dni, jeszcze tylko pięć. Czas nierozerwalnie
związany jest z przestrzenią, więc zgodnie ze szczególną teo-
rią względności jedynie bardzo szybki ruch w przestrzeni
pozwoliłby skurczyć się tym pięciu dniom do jakiegoś zno-
śnego wymiaru, ale nie dotyczy to kogoś, kto sam się szyb-
ko porusza - to podstawowy problem. Beznadziejna sprawa.
Jensen musiał uporać się z czasem w inny sposób niż fruwa-
jąc w przestrzeni; zdecydował się na swobodne rozmyślania.
Myślał o szklanej płytce, której wykonanie zlecił. Miała służyć
jako siatka dyfrakcyjna w eksperymencie z podwójną szczeli-
ną. Ten eksperyment był jego jedynym pomysłem na życie po
przejściu na wcześniejszą emeryturę. Fizyk Richard Feynman
6
powiedział kiedyś, że eksperyment ów zawiera całą tajemnicę
fizyki kwantowej, a tym samym istoty świata. Przeprowadzenie
go we własnej piwnicy byłoby zatem interesującym zadaniem
dla kogoś, kto w wieku pięćdziesięciu lat rezygnuje ze służby,
uważał Jensen.
Przedtem jeszcze tylko przeżyć mowę pożegnalną. Praw-
dopodobnie Stassen szkicował właśnie ołówkiem jej plan na
kartce.
Jensen zamknął oczy.
Wyobrażał sobie, co powie Stassen po upływie pięciu dni,
gdy już nadejdzie ta chwila i koledzy staną w półkolu, każdy ze
szklanką soku pomarańczowego w ręce: mowa pożegnalna.
Inspektor Hannes Jensen, powie Stassen. Urodził się i dora-
stał w Konstancji. To miasto w Niemczech, jak pewnie wiecie.
Tak, jest Niemcem, ale mówi lepiej po flamandzku niż nieje-
den z nas. Pomijając tylko jego akcent i to, że czasami brakuje
mu słów, które zastępuje wówczas słowami niemieckimi, bo
oczywiście wie, że wszyscy w głębi serca znakomicie mówimy
po niemiecku. Może gdyby nie było wojny, gdyby szanowany
przez nas wszystkich dziadek głównego komisarza Duponta
nie został powieszony przez Niemców, może wtedy tak. Może
wówczas nie byłbym jedynym kolegą, do którego zwrócono
się, by wygłosił tę mowę. Niektórzy z was pomyślą teraz: nic
dziwnego, Stassen sam jest przecież pół-Niemcem, wystarczy
tylko popatrzeć na jego matkę. Tym mogę tylko odpowiedzieć:
pocałujcie mnie w dupę! To miłość sprowadziła moją matkę do
Flandrii, i nic innego tylko miłość przywiodła naszego kolegę
piętnaście lat temu do Brugii. Miłość do Margarete Streuper,
córki dobrze nam jeszcze wszystkim znanego radnego miej-
skiego Jana Streupera, dzięki jego protekcji nasz kolega otrzy-
mał stanowisko inspektora. Nazywam to protekcją, bo nie
chcę mówić szwindel, nepotyzm albo nawet korupcja. A teraz
chciałbym cię zapytać, drogi przyjacielu Hannesie: z czego bę-
7
dziesz żył po swoim niezwykle wczesnym odejściu ze służby?
Z niemałego spadku po Margarete? Dobrze rozumiem? Czy
nie czas już, abyś powiedział to, o czym wszyscy tu myślą?
Jensen otworzył nagle oczy, dreszcz przebiegł mu po ple-
cach.
Nie ruszyłem pieniędzy przez te wszystkie lata, pomyślał. I te-
raz też tego nie zrobię. Mogą sobie myśleć, co chcą.
Wyjrzał przez okno. Nastąpiła istotna zmiana. Dorożkarz le-
żał na ziemi, niespokojne konie szarpały uprząż; chętnie ucie-
kłyby stamtąd. Dwie kobiety z czerwonymi parasolkami przy-
stanęły niezdecydowanie i spoglądały z góry na dorożkarza.
Jedna odwróciła się, i widząc za oknem Jensena, gwałtownie
pomachała ręką. Na niebie pojawiła się pajęczyna błyskawic.
- Na zewnątrz ktoś leży - powiedział głośno Jensen. - Do-
rożkarz.
Koledzy odwrócili się w jego stronę.
- Jaki dorożkarz? - zapytał Stassen.
- To teraz bez znaczenia - odparł Jensen. - Powinniście się
nim zająć. Leży na ulicy przed posterunkiem.
Koledzy w pośpiechu podeszli do okien. Coś się dzieje. Kto
wierzył w Boga, składał mu dzięki. Wszyscy wybiegli pomóc
dorożkarzowi. Jensen został w biurze sam, zegar odmierzał te-
raz czas tylko dla niego.
Wielkodusznie, pomyślał.
Tak, był wielkoduszny. Miłosierny. Mógł zataić wszystko
przed kolegami, wyjść i osobiście zająć się dorożkarzem. Ale
praca była dobrem deficytowym, przysługiwała tym, którzy
mieli przed sobą jeszcze całe lata, gdy on tymczasem miał tylko
pięć dni. Znośna wieczność. W każdym razie znośna dla niego,
dla głównego komisarza Duponta chyba jednak nie.
Jensen zerknął na akwarium, oszkloną kanciapę, w której
Dupont akurat rozmawiał z kimś przez telefon, pewnie ze
8
swoim lekarzem. Dupont ciągle martwił się o zdrowie, na jego
biurku stała wypełniona tabletkami dziewiętnastowieczna mi-
seczka z chińskiej porcelany. Stylowo łykał pigułki. Gdy spo-
strzegł, że Jensen go obserwuje, wstał i opuścił żaluzję.
Na dworze wokół dorożkarza tłoczyli się policjanci. Stwo-
rzył się krąg zewnętrzny i wewnętrzny: ci w kręgu zewnętrz-
nym musieli się zadowolić rolą krytycznych komentatorów po-
czynań kolegów z kręgu wewnętrznego. Padał deszcz, kobiety,
jedyne posiadaczki parasoli, stały na obwodzie zewnętrznego
kręgu. Prawdopodobnie cieszyły się, że im się udało: nie zmo-
kły i nie leżały na ulicy.
Stassen, najstarszy stażem, ostrożnie podnosił dorożkarza,
gdy na biurku Jensena zadźwięczał telefon. To był Geldof, któ-
ry od czasu operacji biodra nie nadawał się już do pracy w te-
renie i nieustannie podkreślał, jak bardzo absorbuje go praca
w okienku.
- Jest tu u mnie taki jeden - powiedział Geldof. - Jakiś tu-
rysta. Tylko ty zostałeś, reszta jest na dworze. Przyślę więc tego
pana do ciebie. Powiedział, że czuje się zagrożony. Ale mówi
tylko po angielsku, a ty znasz ten język. Może ma na myśli coś
innego. Wysyłam ci go.
Jensen, zdziwiony tym natłokiem zdarzeń, odparł:
- Nie wiem. Wolałbym, żebyś zawołał kogoś innego. Są
przecież niedaleko.
- On już idzie. Potraktuj to po prostu jak prezent pożegnal-
ny.
Geldof odłożył słuchawkę, a człowiek o którym mówił,
wkroczył do pokoju. Korpulentna postać z fryzurą dyrygenta;
gęste, teraz jednak przemoczone włosy opadały mu na czoło.
Odgarniał je zamaszystym gestem, a jego mokre buty skrzypia-
ły przy każdym kroku. Padało nieprzerwanie już od wielu dni.
Są przecież taksówki, a jednak ten człowiek dotarł tu pieszo,
i, sądząc po jakości jego przemokniętego ubrania, z jednego
9
z drogich hoteli: De Tuilerieen, De Swan, die Orangerie. Każ-
dy z nich oddalony był od posterunku dobre piętnaście minut
drogi. Dlaczego zatem nie zabrał parasola?
- Przyjęto moje zgłoszenie - powiedział rozwlekłym noso-
wym angielskim.
Amerykanin, pomyślał Jensen. Z południa.
- Tak - potwierdził. - Zostałem uprzedzony.
Wskazał ręką krzesło dla interesantów i mężczyzna usiadł,
całkowicie wypełniając sobą przestrzeń między poręczami.
Mokre okulary wytarł końcem krawata.
- Okropna pogoda - powiedział. Jak na kogoś, kto czuł się
zagrożony, zachowywał się bardzo swobodnie. - Jak można
żyć w takim kraju. Jest lato! Ale tu, w Belgii, nie ma światła.
Nawet w hotelu. Próbowałem czytać książkę, lecz było to nie-
możliwe. O jedenastej rano już jest ciemno, i wszędzie te napo-
leońskie abażury. Zabierają światło; trzeba by je pozdejmować,
żeby czytać książkę.
Czyli De Tuilerieen, pomyślał Jensen. Ten hotel, jeśli chodzi
o wyposażenie wnętrz, odwoływał się do epoki napoleońskiej.
- Nie przyszedł pan chyba z tego powodu - rzekł Jensen.
Mężczyzna milczał przez moment, wydawało się, że się za-
stanawia.
- Ma pan rację - powiedział. - Nie dlatego przyszedłem.
Wyciągnął rękę.
- Nazywam się Brian Ritter.
Jensen uścisnął jego dłoń, była miękka i wilgotna.
- Jestem obywatelem amerykańskim z Holbrook w Arizo-
nie. Przyjechałem tu z dwoma synami, pokazuję im pięć kon-
tynentów. Ale tego pan nie zrozumie. To sprawa poufna.
Brian Ritter, pomyślał Jensen. Jego przodkowie pochodzili
z Niemiec. Pokazuje dzieciom pięć kontynentów. I nigdy tego
nie zrozumiem.
- Panie Ritter, dlaczego pan tu przyszedł?
10
- Z bardzo konkretnego powodu. Obserwowałem mia-
nowicie ptaki. Pewien... pewien Indianin mnie tego nauczył.
Przed podjęciem ważnych decyzji obserwuje się lot ptaków.
Wahałem się, czy prosić o pomoc policję, ale z lewej strony
przeleciały nad tym budynkiem trzy mewy. Nawiasem mó-
wiąc, według mnie to jest architektoniczny wrzód miasta. Ale
widzę, że pan mnie nie słucha. Myśli pan, że jestem niespeł-
na rozumu. Niech i tak będzie. Proszę jednak nie zapominać,
że istnieją bardziej absurdalne rzeczy niż obserwacja ptaków
przed podjęciem decyzji. Słyszał pan kiedyś o ojcu Pio? Zna
pan tę postać? Miliony chrześcijan sądzą, że miał stygmaty
i czynił cuda. Został oficjalnie uznany przez Watykan za świę-
tego. Proszę sobie wyobrazić: człowiek, o którym się mówi, że
posiadał zdolność bilokacji, że mógł być w dwóch miejscach
jednocześnie! A gdybym tak powiedział: modliłem się do ojca
Pio i nagle poczułem, że trzeba iść na policję, czy wtedy też by
pan uważał, że zwariowałem?
Pijany, pomyślał Jensen. I to od samego rana.
Ciekawe, że dopiero teraz to zauważył. Pijaków rozpozna-
wał na odległość. Ten tutaj był inny, zbyt korpulentny, włosy
miał błyszczące, a nie matowe i suche, no i brakowało pijackiej
blizny na grzbiecie nosa, pamiątki po licznych upadkach. Bra-
kowało fioletowego nosa i tępego, pustego spojrzenia. Może
butelka dopiero od niedawna trzymała go w swoich objęciach.
- Panie Ritter - powiedział Jensen. - Znajduje się pan na
posterunku policji. Nie jesteśmy kompetentni w rozważaniu
religijnych dylematów. Gdy zameldował się pan w okienku,
twierdził pan, że ktoś panu grozi. Tym możemy się zająć. Za-
tem, czy ktoś panu grozi? Kto i dlaczego?
- Tak, ktoś mi grozi. - Ritter przysunął swoje krzesło do
biurka Jensena.
- Ktoś chce mnie zabić. I to nie jest tylko zwykłe urojenie.
Istnieje list, list z pogróżkami. Dostałem go dziś rano. Leży
w pokoju hotelowym; chciałbym, żeby go pan zobaczył. Nicze-
go nie ruszałem. Wie pan przecież, można pozacierać ślady.
...
bogaty1