Eric M. Witchey - Echo głosu matki.txt

(460 KB) Pobierz
ECHO GŁOSU MATKI

(Fighting Mother's Echo)

ERIC M. WITCHEY

ROZDZIAŁ l

- Syzyfie? Wysłane myli Echa niechętnie opuszczały półprzytomny, niedobudzony umysł. - Czy moja regeneracja się zakończyła? Leżała w ciszy, z zamkniętymi oczyma, czekajšc na odpowied swojego przewodnika. Chciała wrócić do ciepłej bezwiadomoci, do leczniczego snu bez marzeń. Chciała dokończyć wchłanianie, wygaszanie tej osobowoci, którš nosiła przez poprzednie dwa tygodnie. - Nie jestem gotowa - pomylała cicho. Głos Syzyfa był łagodny, kojšcy. - Masz za sobš mniej niż godzinę standardowego cyklu regeneracyjnego, niezbędnego z punktu widzenia zasad wiatowej Karty Transferów Tymczasowych - zaszemrał w jej głowie. Przetoczyła się na skraj leżanki i usiadła. Otulajšcy jš dotšd kokon, produkt korporacji Somno, opadł bezgłonie na łóżko. Zamrugała w ciemnoci. - Potrzebuję regeneracji! - Rozdrażniona, wysłała te słowa i jednoczenie wypowiedziała na głos. - Pan Mathiason chce cię widzieć na podpoziomie szóstym. Natychmiast. Samo wspomnienie nazwiska Mathiasona otrzewiło jš momentalnie. A może wiedział...? Zimny strach zakwitł gdzie wewnštrz i owinšł się wokół kręgosłupa. - Mówiłe przecież, że jeszcze nie czas... - szepnęła. Echo szukała po omacku okrycia, błękitnoniebieskiego, lunego szlafroka, który cisnęła na leżankę mniej niż godzinę temu. - wiatło - powiedziała. Luminopanele korporacji Lucent wypełniły surowe, betonowe pomieszczenie białym blaskiem. Zmrużyła oczy. Znalazła wreszcie szlafrok. Ostrożnie wycišgnęła go spod kokonu, starajšc się nie wykonywać gwałtownych ruchów. To mogłoby zagrozić fizycznym i mentalnym bliznom, które pozostały w niej po ostatnim zadaniu. Nie zdšżyły się zagoić: nie przeszła przez pełen cykl. Zeszła z łóżka i stanęła w otwartym pojemniku. Lune nogawki popełzły w górę, wzdłuż jej łydek i ud, otulajšc szczupłe nogi. Chwyciła uniform, pomagajšc mu pokonać wypukłoć bioder, i nacišgnęła go na ramiona. Przez otwór w wysokiej stójce kołnierza wycišgnęła na zewnštrz swojš implantenkę. Pokryta oplotem ciemnego, rzadkiego włosia, przypominajšca szczurzy ogon antenka wyrastała z podstawy czaszki. Była o wiele wyraniejszym znakiem przynależnoci do klasy pracowniczej ,,Echo" niż niebieski kolor uniformu. Bezwiednie odebrany przekaz: ,,Bezpiecznie. Czysto". Niemal się rozemiała. Jak mogła tak bardzo się mylić? Cieszyła się z przywilejów przynależnoci od bardzo dawna. Ostatecznš decyzję podjęła dziesięć lat temu. Miała wtedy siedemnacie lat, wychowana i wytrenowana przez Oddział Rekrutacyjny Korporacji Specjalistycznych Usług Tymczasowych. Chciała pomagać ludziom. Chciała żyć bezpiecznie. Firma wiele obiecywała. Dali jej implant i sprawili, że poczuła się wyjštkowa. Wrażenia i dowiadczenia były przesyłane przez neurosieciowy interfejs korporacji Cyberscribe - oparty na organicznych neuronach twór, który wrósł jej głęboko w substancję szarš mózgu. Impulsy nerwowe, wyłapywane w siateczce wyspecjalizowanych komórek, były próbkowane i przetwarzane w sprzężonym klastrze nanoprocesorów wszczepionych w okolice rdzenia przedłużonego. Stamtšd biegła już szerokopasmowa transmisja sygnału cyfrowego do biołšcza umieszczonego w podstawie czaszki. Znajdujšcy się tam transmiter wysyłał i odbierał dane dzięki wszczepionej implantence, podobnej do szczurzego ogona. - Jak długo odpoczywałam? - spytała Echo, nacišgajšc rękawy uniformu. - Dwadziecia pięć minut - odparł Syzyf. A więc tyle co nic, pomylała. Nawet nie zbliżyła się do fazy snu delta, absolutnie niezbędnej dla prawidłowej regeneracji. - Nie może mnie wzywać przez następne dwadziecia trzy godziny. Przecież to wie. - Przykro mi.


Maszynie było przykro. Jak Syzyfowi mogło być przykro? Ale istotnie, tak brzmiał jego głos. Czy Syzyf rzeczywicie traktował jš lepiej niż innych czasowników, czy tylko jej się zdawało? - Mówi, że to nagły wypadek. Chce cię widzieć jak najszybciej. - Nie mogę przyjšć następnego transferu bez prawidłowego wchłonięcia poprzedniego - mówiła, idšc w stronę drzwi. - Sam wiesz, że jestem już zbyt blisko wypalenia. Wypalenie. Zamknięte orodki - gdzie, na odległych równinach; a może gdzie poród gór. A wszystko było takie proste, takie ekscytujšce, kiedy decydowała się zostać czasownikiem. Bezpieczeństwo. Wspólnota. Nigdy więcej samotnoci. Mogła pomóc leczyć rany wiata, wywołane przez Wojny Przeludnieniowe. - Próbuję znaleć jaki sposób, by ci pomóc - przerwał jej myli łagodny głos Syzyfa. Echo zatrzymała się w drzwiach. - Pomóc? - pomylała gniewnie. - Budzšc mnie zaledwie po dwudziestu pięciu minutach regeneracji? Wsunęła stopy w czarne, robocze buty, które zostawiła na progu. - Czy chcesz, aby Mathiason został powiadomiony o twoim ryzyku wypalenia? - spytał Syzyf, jak zwykle beznamiętnie. Echo powstrzymała się od podyktowanej złociš odpowiedzi. Czy Syzyf jš straszył? Czy mógłby? Z drugiej strony, czy w ogóle mógł nie przekazać Mathiasonowi jej statusu? Wolałaby, żeby szef Korporacji nie zmienił zdania na temat jej osobistej przydatnoci. Mógłby od razu odesłać jš do orodka. Orodka... Echo właciwie nie wiedziała, co dzieje się z wypalonymi czasownikami. Ale była prawie pewna, że wcale nie idš do tych orodków, o których opowiadały Kadry i Marketing. Nikt z pozostajšcych jeszcze na służbie nie miał kontaktu z kimkolwiek, kogo rzekomo odesłano do orodka. - Co to za nagła sytuacja? - spytała Syzyfa, starajšc się uspokoić. - Jestem tylko twoim przewodnikiem, a nie członkiem zarzšdu firmy. Herrington Mathiason polecił: sprowadzić Echo 5127. Sprowadzam Echo 5127, Moje zadanie skończone. Twój wybór to podporzšdkować się poleceniu lub zaprotestować. Mimo że był tylko Sztucznš Inteligencjš, Syzyf wydawał się urażony. - Nie musisz się od razu obrażać! - powiedziała Echo pojednawczym tonem. - Idę, idę. Przejechała dłoniš wzdłuż mostka i niżej, a materiał uniformu zamknšł się bez ladu na jej małych piersiach i płaskim brzuchu. Przez ciężkie drzwi pokoju wyszła na korytarz: owietlony słabym, żółtym blaskiem cichy korytarz dormitorium pracowników klasy Echo. O cokolwiek chodziło, mylała, była to wystarczajšco ważna sprawa, aby sam Herrington Mathiason, prezes Korporacji Specjalistycznych Usług Tymczasowych, zaryzykował sankcje Międzynarodowego Konsorcjum Bankowego, które groziły za złamanie kodeksu. A nawet Herrington Mathiason nie mógł lekceważyć decyzji MKB. Tylko że jej problemy były bliżej. O wiele bliżej niż jakie tam przyszłe sankcje. Kiedy zaczynała pracę, wypalenie zdawało się być zupełnie niemożliwe, niewyobrażalnie odległe... Ot, straszna historyjka opowiadana na sesjach treningowych, nic więcej. Wtedy liczyły się żywnoć, opieka medyczna, czystoć, dobre życie. Liczyło się bezpieczeństwo, odseparowanie od gronej masy nie-przynależnych. Wypalenie było wtedy bajkš. Teraz stawało się realnym koszmarem. * Spotkała Mathiasona przy windzie, na podpoziomie szóstym. Słaby, wyniszczony, półleżał w swoim podtrzymujšcym życie fotelu. Czerwono-czarny koc okrywał jego delikatne ciało aż po szyję. Fotel - lnišca, szecienna bryła, akrylowy cud techniki - unosił się w powietrzu to wyżej, to znów niżej, jakby w dziwaczny sposób zsynchronizowany z oddechem swego pana, wyczerpanego, chorego starca. Echo odetchnęła gwałtownie. Ciepłe, gęste powietrze było wypełnione najrozmaitszymi chemikaliami. Upiorna twarz Mathiasona wyglšdała na jeszcze bledszš, jeszcze chudszš, niż jš zapamiętała. Spojrzała w jego mętne, wodniste oczy, próbujšc domylić się, o co mogło mu chodzić. - Według kontraktu, przysługujš mi jeszcze dwadziecia trzy godziny - powiedziała Echo, prostujšc się. Jego skrzeczšcy głos dobiegł do niej wzmocniony przez głoniki fotela. - Masz twarz swojej matki. Te indiańskie koci policzkowe, ta mleczna skóra... - Zamiał się słabo. - Ta iskra w oczach, te... - Nie powinnam tu być. Odbyłam tylko... - Co ci pokażę. Potrzebuję twojej pomocy. - Czarny fotel Mathiasona zawrócił i skierował się w ciemne korytarze podpoziomu. Strach, pełznšcy po kręgosłupie Echa, był coraz wyżej. * W milczeniu szli labiryntem pustych, nieprzyjaznych korytarzy. Wreszcie Echo przeszła za szefem przez pancerne, oliwkowozielone drzwi do wielkiego, dziwacznego pomieszczenia. Zimne powietrze na chwilę odebrało jej oddech. Niski, biały sufit lnił jednostajnym blaskiem. ciany cišgnęły się na dziesištki, setki metrów z każdej strony. Komorę wypełniały rzędy zielonych plastikowych kontenerów. Każdy z nich sięgał Echu do piersi i był tak duży, że zmieciłby się w nim Mathiason razem ze swoim fotelem. Każdy pojemnik wieńczyła oliwkowa, sferyczna kopuła,


pokryta warstwš szronu. Kontenery łšczyły się z posadzkš przezroczystymi rurami. Ukryta pod podłogš maszyneria niestrudzenie tłoczyła i odsysała jakie nieokrelone, gęste płyny. Lód, pełznšcy wzdłuż kręgosłupa Echa, dotarł do serca. Poczuła podmuch na kostkach: to latajšcy fotel Mathiasona zmienił pozycję. Unosił się przed niš - kruchy starzec, żyjšcy tylko dzięki magii zaklętej w fotelu i dzięki swej roli w Korporacji. - Długo razem pracowalimy - przerwał ciszę Mathiason. - Dziesięć lat - odparła, patrzšc na nieskończone szeregi kontenerów. - Jeste dla mnie wyjštkowa. Zapewniałem ci przez te lata wszystko co potrzebne. Po to, bymy mogli dzisiaj odbyć tę rozmowę. Te słowa zaskoczyły Echo. Odwróciła się, by spojrzeć w puste oczy Mathiasona. - Rozejrzyj się - zawiszczał starzec. - Co widzisz? - Pudła. Pojemniki. Rzędy pojemników. - Przyjrzyj się im z bliska. Echo z wahaniem podeszła do najbliższego kontenera. Delikatnie dotknęła szronu pokrywajšcego wieko. Kryształki topiły się pod jej dotykiem. Powoli zaczęła rozpoznawać skšpane w bladym wietle ludzkie kształty. Dwaj mężczyni i kobieta. Zanurzeni w zimnej, białej ciszy, owinięci w przezroczysty plastik, wyglšdali jak zamrożone manekiny. Ciche bulgotanie tłoczonych płynów. Delikatne drgnienia gałek oczn...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin