Resnick, Mike - Starship 05 - Okret flagowy (CzP).doc

(1208 KB) Pobierz

MIKE

RESNICK

STARSHIP: OKRĘT FLAGOWY

przełożył

Robert J. Szmidt


Rozdział pierwszy

Stacja Singapur - obiekt o dziwnym kształcie, składający się z dziesiątek odrębnych brył, liczący prawie siedem mil długości - poruszała się niemal niezauważalnie w pustce otaczającej serce Wewnętrznej Granicy. Nie traktowano jej jednak jako odrębnego świata, tylko jak wielkiego sztucznego satelitę. Nie posiadała rządu, chociaż liczba stałych mieszkańców przekroczyła już dwadzieścia tysięcy dusz, a każdego dnia przebywało na niej przynajmniej ćwierć miliona turystów. Długie na dwanaście mil ramiona doków strzelały z korpusu stacji w przestrzeń kosmiczną, upodabniając ją do gigantycznego, lśniącego, wciąż mutującego pająka.

Jednym z najważniejszych miejsc na trzech poziomach tlenowych stacji było kasyno „U Księcia” prowadzone przez człowieka z platyny, który niemal wszystkie swoje organy zastąpił protezami ze szlachetnego metalu. Lokal ten przyciągał ludzi i obcych mnogością stołów do gry, drinkami oraz swobodą, z jaką wszelkiej maści przemytnicy mogli tu dobijać targów. Tego dnia jednak kasyno było świadkiem znacznie ważniejszych wydarzeń niż tylko tracenie bądź zdobywanie majątku. Ludzie i obcy zgromadzeni w biurze na zapleczu grali o znacznie większą stawkę.

Wilson Cole stanął naprzeciw zebranych. Był człowiekiem o przeciętnej urodzie, o cal albo nawet dwa niższym od normy, z kilkoma funtami nadwagi, jego niegdyś kasztanowe włosy zaczynały siwieć. Żadna z cech zewnętrznych nie sugerowała, że był jednym z najczęściej odznaczanych oficerów potężnej machiny wojennej należącej do Republiki, nie mówiąc już o tym, że od kilku lat znajdował się na szczytach list poszukiwanych przestępców.

- Już czas - oświadczył. - Jutro wyruszamy.

- Jutro? - z sali dobiegło kilka zdziwionych głosów.

- Właśnie otrzymałem wiadomość, że Republika zgromadziła flotę liczącą niemal osiemset okrętów, które mogą dotrzeć na Stację Singapur już za dwie doby. Zatem, czy wam się to podoba czy nie, jesteśmy w stanie wojny.

- Zawsze byliśmy - burknęła niezwykle wysoka, posągowa, rudowłosa kobieta.

- Nie, Wal, ta wojna rozpoczęła się miesiąc temu - poprawił ją natychmiast Cole.

- Niech ci będzie - kobieta niemal natychmiast ustąpiła. - Pozwól jednak, że sprecyzuję, to ty nie byłeś w stanie wojny z Republiką.

- To nie ma już znaczenia - odparł. - Dzisiaj wszyscy jesteśmy w nią uwikłani.

- Nie chce pan chyba powiedzieć, że zaskoczyło to pana - rzucił mężczyzna o twarzy, a także reszcie członków, prócz oczu i języka, wykonanych z platyny.

- Ależ skąd - przyznał Cole. - Mówię tylko, że czas przystąpić do ofensywy.

- Uważa pan, że jesteśmy gotowi na tak zdecydowany krok? - zapytała niska blondynka.

- To, czy jesteśmy gotowi, nie ma najmniejszego znaczenia - odparł Wilson. - Sytuacja zmusza nas do działania... - Zamilkł na moment. - Posłuchajcie, marynarka torturowała dwóch naszych oficerów, a potem zniszczyła planetę, na której wcześniej przebywali. Dlatego ogłosiliśmy Wewnętrzną Granicę strefą zamkniętą i zaczęliśmy niszczyć okręty floty, jeden po drugim, gdy tylko wlatywały na nasze terytorium. Zbrojna odpowiedź Republiki w pełnej skali była tylko kwestią czasu. I tak też się stało miesiąc temu. Pokonaliśmy ich jednak, chociaż ceną za to była utrata niemal połowy naszych jednostek. Tym razem przylecą tutaj, posiadając prawie dwa razy tyle okrętów. Policzcie sobie, jak wielkie straty poniesiemy, żeby je pokonać. I o ile więcej przyślą następnym razem, jeśli nam się to jakimś cudem uda. Mają trzy miliony okrętów do wyboru i cztery planety, na których nie robi się nic innego, tylko buduje nowe. My mamy zaledwie tysiąc jednostek, z czego połowa nie posiada wystarczających osłon przeciw broni, z jaką przyjdzie się im zmierzyć.

- Jakim cudem zamierza pan podbić Republikę, skoro możemy mieć problem z odparciem ośmiuset okrętów albo półtora czy nawet dwóch tysięcy? - dopytywał się Platynowy Książę. - Zaufałem panu, Wilsonie. A teraz mówi pan, że nie może obronić Stacji Singapur.

- Myślę, że dałoby się ją obronić - odparł Cole - ale mówię, że nie zamierzam tego robić. Nie możemy pozostać tutaj. Obrona tego miejsca kosztowałaby utratę zbyt wielu istnień i jednostek. Gdybyśmy przegrali, nasza rebelia dobiegłaby końca, w przypadku zwycięstwa odwlekamy porażkę do następnego albo jeszcze kolejnego razu.

- I dlatego zamierza pan uprzedzić ten ruch i podbić Republikę posiadającą sześćdziesiąt tysięcy zamieszkanych planet i trzy miliony okrętów wojennych? - zapytał Książę z sarkazmem w głosie. - Pozwoli pan, że mu coś powiem. Gdyby udało się panu zamustrować samego Boga do przedziału bojowego „Teddy’ego R.”, i tak postawiłbym wszystkie pieniądze na Republikę.

- Wojny są jak safari - stwierdził sentencjonalnie Cole. - Za najlepsze uważa się takie, na których człowiek strzela raz, góra dwa razy.

- Proszę oszczędzić mi tych frazesów! - Książę podniósł głos. - Te osiemset okrętów przygna tutaj żądza krwi i odwetu. Marynarka ma gdzieś fakt, że sprzymierzył się pan z Ośmiornicą. Podobnie tych kilkuset rebeliantów ściągniętych tutaj z jej terytorium. Nie mówiąc już o tym, że nie wie nawet, czy „Teodor Roosevelt” jeszcze istnieje. Obawiam się, że cały problem admiralicji polega na tym, że podczas bitwy o Stację Singapur rozgromiono jej okręty i dlatego wysyła kolejne, aby dokończyły dzieła.

- One wcale nie przylecą tutaj, by zniszczyć Stację Singapur - zagrzmiał Ośmiornica, wysoki mężczyzna wyróżniający się nawet spośród gromady dziwacznych obcych zebranych w kącie gabinetu. Nie miał na sobie koszuli, a z boków wyrastało mu sześć niedorozwiniętych rączek, po trzy z każdej strony. - Proszę użyć mózgu, Książę. Wystarczy, że poinformuje ich pan, iż nic się tu nie zmieniło; pańskie dziewczęta powitają ich z szeroko otwartymi ramionami, a kasyna, bary i meliny narkotykowe będą dostępne przez całą dobę. Oni zdają sobie doskonale sprawę z tego, że Stacja Singapur nie posiada napędu. Nigdy, przynajmniej do minionego miesiąca, nie stracili w jej pobliżu okrętu. Jedynym powodem ich przybycia jest informacja o tym, że przebywa tutaj Cole. Nie chcą pańskiej stacji. Pragną dopaść jego i, że tak nieskromnie się wyrażę, mnie.

- Świetnie! - prychnął człowiek z platyny. - W takim razie nie rozpieprzą mi jej na kawałki, tylko zabiorą wszystko, co posiadam. Tak, to zmienia postać rzeczy.

- Zamknij się wreszcie! - wypaliła poirytowana Wal. - Jeśli wygramy, odbierzemy ją Republice. A jeśli przegramy, to i tak nie będziesz miał powodu do zmartwień, bo ciebie też nie będzie wśród żywych.

- Jakie to pocieszające - wycharczał Książę.

- Daj spokój - poprosiła Wal. - Spędziłeś dwadzieścia lat, serwując ustawiane gry i rozwodnioną whiskey. Czas spłacić długi.

- Wydawało mi się, że to właśnie uczyniłem, pozwalając, by moja stacja stała się miesiąc temu wabikiem dla floty.

- Hej, Cole. - Rudowłosa odwróciła się do Wilsona. - Co byś powiedział, gdybym uczyniła z niego pierwszą ofiarę tej wojny?

- Powiedziałbym, żebyś się uspokoiła - odparł kapitan. - Mamy poważniejsze sprawy do omówienia.

- Tak? W takim razie proponuję całkiem poważnie, żeby uziemić gościa.

Cole uśmiechnął się i spojrzał na Księcia.

- Proszę wybaczyć Walkirii. Czasami zapomina, kto naprawdę jest naszym wrogiem.

- To mi go pokaż! - burknęła rudowłosa.

- Czasami zapomina też, kto tu dowodzi - kontynuował Wilson. - Dobrze, w takim razie powtórzę: dysponujemy dzisiaj ośmiuset czterema okrętami, wliczając w to te, które może załatwić dla nas Lafferty. Komputery nie potrafią podać dokładnej liczby jednostek służących we flocie Republiki, ale w jej rejestrach jeszcze godzinę temu znajdowało się trzy miliony czterysta siedemnaście tysięcy dwieście osiemdziesiąt dziewięć okrętów.

- A gdzie jest ten cały Lafferty? - zapytał ktoś z ostatniego rzędu.

- Zauważyłem, że kiedy poprzednim razem zaoferował nam pomoc, nikt o niego nie pytał - odparł Cole z uśmiechem, który jednak błyskawicznie wyparował. - Jest naszą wtyczką w Republice i pozostanie na jej terytorium. Agenci floty obserwują bacznie każdą jednostkę wyruszającą w kierunku Stacji Singapur, więc nie widzę wielkiego sensu w uświadamianiu im, że mają w ogródku kreta, a w zasadzie kilka setek tych pożytecznych stworzonek... - Zamilkł na moment. - Chyba nawet ktoś tak spragniony krwi jak Wal nie chciałby walczyć z trzema i pół milionem okrętów wojennych, mając do dyspozycji zaledwie osiemset własnych jednostek...

- To tylko trzy miliony czterysta tysięcy - przerwała mu rudowłosa kobieta.

- Niech ci będzie. Jeśli nadal uważasz, że to zwiększa twoje szanse, sugeruję komputerowy kurs liczenia. - Z sali dobiegło kilka stłumionych chichotów, ale twarz Walkirii pozostała poważna. - Czystym szaleństwem jest nie tylko walka z taką masą wroga, ale i lot na jego terytorium w zwartym, a nawet luźnym szyku. To partyzancka wojna, a galaktyka jest wielka. Jeśli nie popełnimy błędu, znalezienie nas będzie trudniejsze niż przysłowiowej igły w stogu siana.

- Skoordynowanie ruchów na taką odległość będzie piekielnie trudne - zauważył któryś z zebranych.

- Pracujemy nad tym problemem - uspokoił go Cole. - Nasi eksperci komputerowi, Christine Mboya i Malcolm Briggs, znajdują się w tym momencie na pokładzie „Teddy’ego R.” i tworzą kody, za pomocą których...

- Nie ma kodów, których nie da się złamać - wtrącił jeden z obcych.

- Nie pozwoliłeś mi skończyć - powiedział Cole. W jego z pozoru łagodnym tonie kryła się wyraźna nagana. - Jak już wspomniałem, pracujemy nad kodami, które będą docierały wyłącznie do naszych jednostek, po czym natychmiast znikną, aby żaden inny okręt albo komputer nie mógł ich złamać.

- To się nie uda.

Cole wskazał humanoidalną istotę siedzącą w pierwszym rzędzie.

- Komandorze Jacovic.

Obcy wstał i obrócił się w stronę audytorium.

- Federacja Teroni wykorzystuje podobne kody od wielu lat. Nie tylko istnieją, ale i działają.

- Jedną z niewielu przewag, jakie posiadamy - kontynuował Cole - jest to, że Republika skupia niemal całą swoją uwagę na wojnie z Federacją Teroni. To prawda, że flota dysponuje bez mała trzema i pół milionem jednostek, ale tylko kilkaset tysięcy z nich nie bierze aktualnie udziału w regularnych walkach z Teroni.

- Zatem mamy już tylko kilkaset tysięcy jednostek przeciw ośmiu setkom - stwierdził Platynowy Książę. - Czyli jest dobrze?

Wal spojrzała na niego twardo, zmuszając do opuszczenia wzroku.

- Kolejną przewagą jest mój pierwszy oficer - Cole wskazał Jacovica. - Były dowódca Piątej Floty Teroni. Jeśli przypadkiem trafimy na siły tej rasy, on będzie naszym rzecznikiem.

- Przecież jest dla nich tym, kim pan dla Republiki - zauważył szef stacji. - Rozwalą go w tym samym ułamku sekundy, w którym dokonają identyfikacji.

Cole pokręcił głową.

- On zrezygnował ze stanowiska. Ja się zbuntowałem. To różnica, może niezauważalna dla rządzących, ale z pewnością nie umknie uwagi oficerów niższego stopnia, a tylko z takimi będziemy mieli do czynienia. - Spojrzał w tym momencie na Platynowego Księcia. - Pozwoli pan, że zajmę się wynikiem pańskiego ostatniego równania. Prawdą jest, że około pół miliona okrętów wojennych Republiki nie jest zaangażowanych bezpośrednio w walkę z Teroni, ale raczy pan zauważyć, że Federacja nie jest jedynym wrogiem albo zagrożeniem dla Republiki. Bliźnięta Canphora, czyli Canphor VI i VIII, już czterokrotnie w tym tysiącleciu wypowiadały nam wojnę, a istnieje szansa granicząca z prawdopodobieństwem, że niedługo znów spróbują szczęścia w tej materii. Gdy służyliśmy jeszcze we flocie, niedobitki z imperium Sett szukały pomocy na całych Obrzeżach i kontrolowały ponad trzydzieści planet. A kto wie co wydarzyło się tam w ciągu ostatnich czterech lat? Istnieje pewnie jeszcze kilka poważnych problemów Republiki, o których nie mamy pojęcia. Większość jednostek floty z pewnością nie będzie się nami interesowała, dopóki zdołamy utrzymać w tajemnicy jeden fakt.

- Tylko jeden? - zdumiał się Książę.

Cole uśmiechnął się.

- Tylko jeden. My wiemy, że wypowiedzieliśmy wojnę Republice, ale im później ona się o tym dowie, tym większe mamy szanse na odniesienie zwycięstwa.

Jeden z mężczyzn siedzących w głębi sali wstał.

- Mam w związku z tym pytanie.

- Tak, panie Perez?

- Nie będziemy mieli problemu z ukryciem naszego zaangażowania dzisiaj czy jutro, sir, ale jakim cudem chce pan utrzymać w tajemnicy fakt atakowania sił Republiki na jej własnym terytorium?

- Na początku będziemy wyłuskiwali pojedyncze jednostki tak, jak to robiliśmy tutaj, na Granicy. Nie uderzymy na nikogo, jeśli nie zyskamy pewności, że zdołamy go zniszczyć, zanim wyśle sygnał alarmowy. Jeżeli zachowamy daleko idącą ostrożność, nigdy nie skojarzą tego z nami. Myśl o tym, że przeniknęliśmy na terytorium Republiki, by ją atakować, będzie dla nich czymś naprawdę niewyobrażalnym.

- Brednie! - prychnęła Wal.

- Doprawdy? - zapytał Wilson. - Może zechciałabyś nas oświecić w tej materii?

- Poumieramy ze starości, zanim dopadniemy choćby trzecią część okrętów patrolujących sektory graniczne Republiki. Deluros VIII jest ich stolicą. To tam powinniśmy się udać!

- Ta planeta jest naszym ostatecznym celem - odparł Cole. - Powiedz, proszę, jak blisko zdołamy do niej podejść, jeśli zostaniemy uznani za formację zbrojną? Na czterdzieści tysięcy lat świetlnych? A może tylko trzydzieści pięć?

- Więc uważasz, że ta sztuka może się udać pojedynczej jednostce? - nie ustępowała. - Mam nadzieję, że nie myślisz w tym momencie o „Teddym R.”, bo to chyba jedyny okręt znany i poszukiwany przez każdego oficera Republiki. Najrozsądniejszą rzeczą, jaką możesz z nim zrobić, to napakowanie do ładowni góry najbrudniejszych bomb pulsacyjnych i puszczenie go na autopilocie prosto na Deluros.

Cole wyglądał na ubawionego tą propozycją.

- Wybaczcie jej, proszę - zwrócił się do audytorium. - Zapewniam, że bardzo kocha swojego kotka.

- Nie mam żadnego pieprzonego kotka! - wydarła się Wal.

- Byłbym zapomniał, już go pożarła - dodał, nadal się uśmiechając. Wal wymamrotała kilka przekleństw, ale żadne z nich nie korespondowało już z treścią tej rozmowy. - Jak już wspominałem - kontynuował Wilson - będziemy ich wyłuskiwali, gdzie i kiedy tylko się da. Dokonamy sabotażu w ich bazach, a przynajmniej połowa z nas zajmie się czymś innym niż czynna walka. Waszym zadaniem będzie rekrutacja ludzi niezadowolonych. Kolejną przewagę stanowi także fakt, że tylko cztery nasze jednostki noszą oznaczenia floty Republiki, co oznacza, że tylko one mogą być rozpoznane przez wroga. Jeśli pozostali natkną się na nieprzewidziane problemy, mogą przerwać akcję i wziąć nogi za pas. I jeśli nawet dojdzie do identyfikacji waszych okrętów, nikt nigdy nie zorientuje się, że braliście udział w skoordynowanym ataku na Republikę.

- I właśnie dlatego „Teddy R.” powinien trzymać się z dala od tej operacji, aby go nie zidentyfikowano - stwierdził Książę.

- Gdybyśmy żyli w idealnym wszechświecie, miałby pan rację - przyznał Wilson. - Tyle tylko, że w idealnym wszechświecie nie mielibyśmy powodów do atakowania Republiki.

- Niech będzie, nasz świat nie jest doskonały. Ale czy to daje panu prawo do atakowania okrętów Republiki i narażania się na identyfikację?

- Nazywamy nasze siły flotą - wyjaśnił Cole - ale tak naprawdę dysponujemy jedynie zgrupowaniem niewielkich jednostek, których przeznaczeniem na pewno nie był udział w operacjach militarnych. Większość z nich została przebudowana chałupniczymi metodami i doposażona w tarcze i systemy uzbrojenia, ale nie więcej niż trzy albo cztery z nich mogą przetrwać bezpośrednie trafienie z działa pulsacyjnego czwartej albo laserem piątej generacji. Jednym z nich jest właśnie „Teddy R”. Znajdziemy się zapewne w sytuacji, kiedy zadanie zaatakowania instalacji planetarnych albo okrętu będzie mogła przeprowadzić jednostka posiadająca odpowiednią broń i osłony... - Zamilkł na moment. - Ale to nie wszystko.

- Tak?

- Oni nie będą mieli pojęcia, że „Teddy R.” nie działa w pojedynkę. Jeśli zostaniemy zabici albo pojmani, reszta z was będzie mogła spokojnie działać dalej, tyle że bardziej uważnie. Co znaczy, że nie polecicie mi wszyscy na ratunek.

- Jeśli pana zabiją, zostanie pan pomszczony - zapewnił go wysoki blondyn.

- Mam nadzieję, panie Sokołow - powiedział Cole. - Dobrze. Porucznicy Mboya i Briggs sądzą, że zakończą pracę nad kodami do godziny dziewiętnastej czasu tej stacji. Chciałbym, abyście do tego czasu udostępnili im komputery pokładowe waszych okrętów oraz wyznaczyli osobę albo jeszcze lepiej dwie osoby z załogi do przeszkolenia w zakresie korzystania z tego oprogramowania. Opuścimy tę stację jutro, po ostatniej odprawie, która rozpocznie się o godzinie dziewiątej zero zero. Rozejść się.

W czasie gdy mężczyźni, kobiety i obcy przenosili się do kasyna, Platynowy Książę ruszył w stronę Cole’a.

- Mówił pan o tym wszystkim z takim spokojem, że naprawdę trzeba było się wsłuchiwać w niuanse, żeby zrozumieć, jak wielką żądzą krwi pan zionie.

Obok Wilsona pojawiła się piękna brunetka.

- Mieliśmy nadzieję, że pan tego nie wychwyci - stwierdziła z czarującym uśmiechem Sharon Blacksmith.

Cole objął ją ramieniem i odpowiedział Księciu:

- Jeszcze tydzień temu nie miał pan problemu z finansowaniem tej operacji - rzucił. - Co sprawiło, że dzisiaj pojawiło się tyle obiekcji?

- Tydzień temu nie wiedziałem, że w kierunku stacji, z której żyję, leci osiemset wrogo nastawionych okrętów wojennych - wyjaśnił człowiek z platyny.

- To było raczej nieuniknione po tym, jak zniszczyliśmy trzysta innych niecały miesiąc temu.

- Nieuniknione to tylko piękne słówko - zaperzył się Książę. - A ja mówię o ośmiuset wkurzonych do białości załogach, które zamierzają rozpieprzyć na atomy moją własność. A pan zamierza zostawić mnie na ich łaskę.

- Jeśli chce się pan wyco...

- Nie, oczywiście, że nie - przerwał mu człowiek z platyny. - Pragnę tylko jednego, żebyśmy odnieśli ostateczne zwycięstwo, ale nie narażając tej stacji na zniszczenie.

- Cóż, nie można panu odmówić otwartości i szczerości - stwierdził Cole.

- A panu tupetu - odciął się szef stacji. - Federacja Teroni rzuciła przeciw Republice kilka milionów okrętów i nie poczyniła znaczących postępów na froncie od niemal dwudziestu dziewięciu lat. A pan zamierza obalić Republikę, posiadając zaledwie garstkę wyrzutków i starych gratów.

- Ja też wolałbym flotę składającą się z pięciu milionów okrętów obsadzonych wyszkolonymi weteranami - przyznał Wilson. - Pozwoli pan, że wyrażę się w terminologii nieobcej właścicielowi kasyna. Mam przewagę, ponieważ gram kartami, które sam rozdaję.

- W takim razie proszę załatwić admirał Susan Garcię, zanim ona was rozpieprzy - poprosił Książę. - Jeśli pan tego dokona, uznam to za całkowity sukces operacji... - Zamilkł na chwilę, ale wyglądał już na znacznie bardziej odprężonego. - Co powiecie na obiad?

- Może później - odparł Cole. - Muszę wrócić na okręt i sprawdzić, jak postępują prace nad kodem.

Człowiek z platyny spojrzał na zegarek.

- Może za dwie godziny?

- Tak, to zdecydowanie lepsza pora, o ile mój szef bezpieczeństwa nie będzie miał nic przeciw.

- Przyjdziemy - potwierdziła Sharon.

- Mam jeszcze jedną sprawę do pana - powiedział Cole.

- Tak?

- Myślę, że powinien pan rozważyć wyruszenie z nami. Wprawdzie Republika nie ma powodu do odgrywania się na stacji jako takiej, ale prędzej czy później odkryje, kto nas finansował.

Książę zastanawiał się nad tymi słowami przez dłuższą chwilę, potem skinął głową.

- Ma pan rację. Dopilnuję, żeby w najbliższym czasie część mojego dobytku znalazła się na pokładzie okrętu.

Cole i Sharon przejechali kolejką kursującą po jednym z ramion dokujących ponad pół mili, zanim dotarli do stanowiska zajmowanego przez „Teodora Roosevelta”.

- Wpadnę na mostek - powiedział Wilson.

- Wydawało mi się, że nie cierpisz wpadać na mostek.

- To prawda, ale tam niestety pracują Christine i Briggs.

- Niech ci będzie - odparła Sharon. - Ja mam jeszcze z godzinę pracy u siebie. Wpadnij po mnie, jak już będziesz gotowy do powrotu na obiad.

- Tak zrobię.

Cole wsiadł do windy, wjechał nią na poziom mostka i ruszył korytarzem, starając się nie myśleć o tym, kiedy jego okręt przechodził ostatni remont. Zatrzymał się jakieś czterdzieści stóp od celu, podszedł do grodzi i zastukał w nią.

- Dzień dobry, Dawidzie - powiedział.

- Jak tam na wojnie? - zza ściany dobiegł zduszony głos.

- Na zachodzie bez zmian - odparł Cole.

- Jesteśmy w kosmosie! - odpowiedź była tym razem głośniejsza. - Tu nie ma żadnego zachodu! I jakim prawem cytujesz mi tu jakiegoś Remarque’a zamiast nieśmiertelnego Karola!

- Z każdym dniem stajesz się coraz dziwniejszy - mruknął Cole, ruszając w stronę mostka.

- Przynieś mi wytrawnej sherry, gdy będziesz wracał - zawołał za nim obcy.

- Przecież jej nie strawisz.

- Nie tobie o tym decydować!

Chwilę później jego złorzeczenia przestały być słyszalne i Cole spokojnie wkroczył na mostek.

- Witam, sir - odezwała się Christine Mboya, odrywając wzrok od ekranu komputera. - Jak poszło?

- Po naszej stronie mamy jakąś rudowłosą, która chce zaatakować trzy i pół miliona okrętów naraz, króla przestępczego podziemia z ośmioma dłońmi i wybujałym ego, cyborga z platyny pragnącego wojny, ale tylko pod warunkiem, że nikt nie będzie do niego strzelał, i obcego uważającego się za Dawida Copperfielda - odparł Wilson, krzywiąc się mocno. - Jakim cudem moglibyśmy przegrać?


Rozdział drugi

Cole siedział przy swoim ulubionym stoliku w kącie mesy, popijając kawę i zastanawiając się, dlaczego kambuz serwuje tak paskudne kruche ciasto serowe. Kilku obecnych na sali członków załogi wolało trzymać się z dala od jego stolika. Wszyscy wiedzieli, jak nieprzyjazny potrafi być ich kapitan przed wypiciem pierwszej, porannej kawy.

Jedyną osobą, która nie miała obaw przed podejściem, bez względu na porę dnia, była Sharon Blacksmith. Tym razem także dostrzegła go, przechodząc korytarzem obok mesy, zawróciła i usiadła na krześle obok.

- Gdzie one są? - zapytała.

Spojrzał na nią zdziwiony.

- Gdzie co jest?

- Nie ma czerwonych róż?

- Gdybym ofiarował ci tuzin czerwonych róż za każdym razem, gdy dzielimy łoże, musiałbym ogołocić z tych kwiatów całą planetę. - Przesunął ciasto w jej stronę. - Może wystarczy zamiast róż?

Zmarszczyła nos.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin