Jacquemard, Serge Jeśli zabijam.pdf

(450 KB) Pobierz
323596966 UNPDF
SERGE JACQUEMARD
JEŚLI ZABIJAM
Rozdział I
Na jakie lata przypada przejście z dzieciństwa, przedłużonego o wiek młodzieńczy, w
dojrzałość?
To zależy od indywidualnych cech człowieka, tak sądzę. Dla mnie w każdym razie, ten okres
zaczął się dzisiaj.
Dzisiaj...
Jest środek jesieni. Za dwa miesiące i osiemnaście dni będę miała siedemnaście lat. „Będziesz
stara!...” - wykrzyknęła Eleonora. Ona ma tylko piętnaście lat. To ją usprawiedli-wia.
Dzisiaj...
Nie wiedziałam o tym na początku dnia, który zaczął się całkiem nieźle. Lukrecja, nasza
wielce dystyngowana kucharka, smażyła racuchy z jabłkami na śniadanie dla dzieci. Uwielbiam
racuchy z jabłkami! Eleonora także. Pochłonęłyśmy cały stos. Jednym haustem wypiłam drugi
kubek kawy bez mleka, bo od dawna mam do niego wstręt.
Ojciec podczas całego śniadania nie wyrzekł ani słowa. Od czasu gdy został wdowcem, stał
się szczególnie milczący. Później Eleonora i ja schroniłyśmy się w naszej wieży. „Nasza wieża”...
Tylko tam czułyśmy się dobrze. Każda z nas ma swoje własne piętro, gdzie robi co chce. Jedyny
kłopot w tym, że wieża nie ma ogrzewania. Na szczęście nie jesteśmy zmar-źluchami.
W tym zachwycającym miejscu Szampanii, między Epernay i Domans, gdzie ojciec ma
zamek, jesień jest chłodna. Ale ja tak lubię krajobraz, który rozciąga się wokoło. Są tu przeogromne
lasy z polankami porośniętymi trawą oraz stawy o nieregularnych kształtach i brzegach zrytych
przez dziki. Są też zagajniki wydeptane przez łanie oraz gromady macior spacerujących z
warchlakami.
„Nasza wieża” pochodzi z XIV wieku. Tak samo jak zamek. Z tą jednak różnicą, że zamek
wyremontowano, a wieży nie. Jest bardzo zrujnowana. Ale cóż to znaczy wobec faktu, że Eleonora
i ja kochamy ją taką, jaka jest. Tylko „Najmilsza Bibi” jej nie lubi. Wielka, koścista i bez wdzięku,
jest nauczycielką każdej z nas po kolei. Nosi perukę. Pewnego dnia ta peruka poszybowała nad
zębatym zwieńczeniem muru naszej wieży i zobaczyłyśmy, że ma czaszkę wygoloną jak galernik.
Stąd jej przezwisko. Ona nie lubi naszej wieży, ponieważ tam jest zimno. Tym gorzej dla niej! Och,
gdyby ona mogła rozchorować się na gruźlicę!...
I właśnie dzisiaj nie przyszła. Czy nie mówiłam, że dzień dobrze się rozpoczął! Eleonora
wykorzystała to, by włączyć muzykę pop tak głośno, że jej gramofon wył z niemo-cy. A ja poszłam
osiodłać Yemena, mojego wierzchowca czystej krwi, i błądziłam sobie po lesie. Wspaniały dzień!
Czyż mogła przewidzieć, co zdarzy się tej nocy?...
Przebudziłam się gwałtownie. Ciemności wokół mnie były niepokojące, pełne niebez-
pieczeństw...
Długi, lodowaty dreszcz zygzakiem przebiegł mi po krzyżu niczym żmija wijąca się po mojej
skórze. Przykrycie i prześcieradła stanowiły ostatni szaniec, wprawdzie w potwornym nieładzie, ale
broniły przed niebezpieczeństwami nocy. Wysoko pod sufitem, na ścianie prze-ciwległej do okna
znajdował się czarny, duży kwadrat, a właściwie blaszana płyta, którą zakryto otwór wentylacyjny
kominka. Tędy przed laty przechodziły rury pieca węglowego, teraz zastąpionego grzejnikiem
elektrycznym.
Jeszcze pamiętam tamte czasy. Już wtedy ten pokój należał do mnie. W ciemnościach nie raz
nie mogłam zasnąć, ponieważ dręczyła mnie myśl, że diabeł mógłby odepchnąć rury i wyłonić się z
otworu, cały pokryty sadzą i trzymający garść rozżarzonych węgli. Blaszana płyta zawsze
przyciągała mój wzrok. Także tej nocy nie spuszczałam z niej oczu, jak gdyby jedyne
niebezpieczeństwo, które mi zagrażało, mogło pochodzić ze złowrogiego czarnego czworoboku.
Moja nocna koszula była mokra od potu. Pomacałam prześcieradło - wilgotne.
Prześlizgnęłam się w drugi koniec łóżka. Tam prześcieradło było zimne, ale przynajmniej suche.
Poduszka pachniała lawendą. To jedno z dziwactw starej Laurencji, która nie mogła pozbyć się
przyzwyczajeń wyniesionych z własnego domu.
Pospiesznie uwolniłam się z nocnej koszuli i wcisnęłam pod prześcieradła. Trzęsłam się
trochę. Trudno, lepsze to niż śmierć.
Na próżno próbowałam znowu zasnąć. Im bardziej się zmuszałam, tym mój umysł stawał się
jaśniejszy. Usiłowałam więc wskrzesić koszmary, które doprowadziły do tego, że się obudziłam. I
tu poniosłam zupełne fiasko. Nie mogłam sobie wyobrazić nic spójnego, widziałam jedynie
gmatwaninę pomieszanych, ulotnych wrażeń, stworów bez głów i ogonów, jak z obłąkanych
filmów schizofreników.
Bez mokrej od potu, nocnej koszuli obeschła mi skóra. Teraz z kolei czułam pragnienie, które
paliło mi gardło. Zastanawiałam się, czy wyjść spod prześcieradeł, które stawały się coraz
cieplejsze, i zejść do kuchni, by poszperać w lodówce.
Moje wahanie nie trwało długo. Pragnienie było silniejsze. Zebrałem się na odwagę,
odrzuciłam prześcieradła i zeskoczyłam na dywanik leżący przed łóżkiem. Wciągnęłam na siebie
sweter i stare dżinsy, nogi wsunęłam w klapki i otworzyłam drzwi. Nie musiałam zapalać światła.
Znałam otoczenie jak własną kieszeń.
Parkiet przedpokoju i schodów trzeszczał pod moimi stopami. To nic dziwnego. Drew-no
liczy sobie sześć wieków i jest tak suche, że gdyby upadła tu zapalona zapałka, stare domostwo
płonęłoby jak prowansalski las sosnowy w sierpniu.
Lodówka mruczała niczym kotka w upalny dzień. Promień księżycowego światła prze-sączał
się przez zasłony i błyskał w niklowym uchwycie drzwi, gdy umykając położyłam na nim rękę.
Zastanawiałam się, czy wybrać schweppes czy colę. W końcu wzięłam napój pomarań-czowy.
Otworzyłam butelkę i poszłam rozsunąć zasłony w oknie. Księżyc świecił mi prosto w twarz. Jego
blask nie był jednak na tyle oślepiający, bym nie dostrzegła rozproszonego świat-ła, które
wydostało się z dawnej stajni.
Nagle powietrze zatrzymało mi się między gardłem a żołądkiem. Stara stajnia nie była
lubianym miejscem, więc zapalone tam w środku nocy światło wydało mi się czymś nienormalnym.
Czy coś się tam dzieje? Może się pali? Może zakradli się złodzieje? Tylko co złodzieje
mieliby do roboty w miejscu takim jak to? Czyżby chcieli rozebrać stare, drewniane drabiny na
siano nad żłobami? To śmieszne. Powinnam uprzedzić ojca. Pospiesznie opróżniłam do reszty
butelkę napoju pomarańczowego i pobiegłam na pierwsze piętro.
Kiedy otworzyłam drzwi do pokoju ojca i przekręciłam kontakt, rozbłysło oślepiające światło.
Zamrugałam oczami z niedowierzaniem, choć musiałam uzmysłowić sobie prawdę - pokój był
pusty, a łóżko nawet nie rozesłane. Obydwie połowy okna były szeroko otwarte, a wnętrze
wypełniał chłód.
Podmuch zimna wywołał dreszcz. Rzuciłam się z powrotem, przebiegłam korytarz i
otworzyłam drzwi do pokoju Eleonory. Spała spokojnie. Popatrzyłam na zegarek, który tykał na
nocnym stoliku. Na pewno nie poszedł włóczyć się po spelunkach, albo miejskich barach o złej
sławie. To nie w jego guście. A zatem? Czyżby jego nieobecność miała coś wspólnego ze światłem,
które widziałam niedawno, a które pochodziło z dawnej stajni? Muszę to spraw-dzić.
Wróciłam do mojego pokoju i zdjęłam klapki. Założyłam długie, wełniane rajstopy, buty do
polowań, a na wierzch, na sweter, narzuciłam kurtkę podbitą futrem. Później zeszłam do holu.
Zatrzymałam się przed ozdobną szafką ze strzelbami myśliwskimi i wzięłam pierwszą z brzegu.
Naładowałam ją grubym śrutem, wsunęłam latarkę elektryczną do kieszeni kurtki i wyszłam na
zewnętrzne schody domu.
Zeszłam na dół, nawet nie spojrzawszy na księżyc, który zalewał mnie swoim mlecznym
światłem. Energicznym krokiem okrążyłam fasadę domu, minęłam gęste zarośla, z których unosił
się zapach wiciokrzewu, i stanęłam przy murze stajni. Teraz lepiej widziałam, skąd wydostawało się
światło, które dostrzegłam z okna kuchni. Wychodziło przez ozdobną szybę, która zwieńczała
obydwa skrzydła drzwi. Było żółtawe i rozproszone, a momentami drgające.
Skradając się podeszłam do drzwi i położyłam rękę na zupełnie zardzewiałej zasuwie, która
utrzymywała na miejscu oba skrzydła. Zasuwa była odciągnięta. Przyłożyłam ucho do drzwi i
nasłuchiwałam. Dotarł do mnie jakiś nieokreślony dźwięk, jak gdyby wewnątrz melodyjnie
odmawiano modlitwy. Wsunęłam dwa palce w szparę między skrzydłami drzwi i usiłowałam
pociągnąć ku sobie jedno z nich. Czułam opór. Zrozumiałam, że są zablokowane od wewnątrz.
Zagryzłam ze złości wargi.
Nagle przyszło olśnienie. Czyż nie bawiłam się wiele lat temu ześlizgując się do dawnego
zbiornika na gnojówkę i wpełzając do bardzo szerokiego ujścia, przez które niegdyś spływała
zużyta woda wraz z końską uryną? Nie martwiłam się pierwotnym przeznaczeniem kanału.
Znalazłam wejście, przez które niegdyś, wśród śmiechów, „spływałam” do stajni. Oczywiście
mogłam wtedy wejść drzwiami, ale było to znacznie mniej ekscytujące.
Nie czekając dłużej, pobiegłam w kierunku zbiornika. Uważałam jednak, by nie narobić zbyt
wiele hałasu. Usiadłam na brzegu i zsunęłam się w dół. Wylądowałam miękko i klękną-wszy
oczyściłam otwór spływu z uschniętych, na wpół zgniłych liści, które go zasłaniały.
Zrobiwszy to, wyciągnęłam się na brzuchu i trzymając przed sobą strzelbę, tak jak to
widziałam w filmie „Marynarze” opowiadającym o wojnie na Pacyfiku, czołgałam się wspierając
na łokciach, z głową wciśniętą w ramiona.
Ledwie przeszłam kilka metrów, jakieś cuchnące powietrze niemile uderzyło mnie w twarz.
Jak gdyby zupełnie niedawno używano tego spływu fekaliów. Smród był odrażający, ale brnęłam
dalej. Nie mogłam się cofnąć. Nie ja! Przecież wiedziałam, że zostało mi do przebycia tylko parę
metrów. Przyspieszyłam więc, starając się nie oddychać przez nos. Nie było to łatwe, ale udało się.
Ostatnie metry były najgorsze. Miałam wrażenie, że się duszę. W skroniach czułam tysiące bębnów
uderzanych w szalonym rytmie. To był prawdziwy obłęd!
Zobaczyłam wreszcie koniec mojej katorgi - plamę światła w głębi tunelu akurat na
wysokości oczu. Ostrożnie zbliżyłam się do otworu. Powietrze stało się czyściejsze. Błyski światła
muskały mi czoło. Powoli odzyskiwałam oddech; bębny oddalały się od mojej głowy, znikały...
Byłam cała mokra. Pot zalewał mi oczy.
Odczekałam dobre dziesięć minut, aby wreszcie odzyskać formę. Czułam się lepiej.
Teraz głosy, które słyszałam niedawno, stojąc pod drzwiami stajni, stały się czytelniejsze.
Prawdę mówiąc, to nie było mruczando, ale melodyjna deklamacja wielu głosów. Na próżno
próbowałam zrozumieć słowa. Nagle podskoczyłam. Nie myliłam się. Wśród innych rozpoznałam
głos mojego ojca. A ten drugi, który także słyszałam...? Tak. Ten też jest mi znany. Spójrzmy... Do
kogo należy?... Co?... Do doktora Levasseur’a!? Ależ tak, oczywiście! Do Piotra Levasseur’a! Ale o
co tu chodzi? Co oni robią o tak późnej porze w starej stajni? Co oznacza ten śpiew?
Ciekawość kazała mi przesunąć się jeszcze kawałek. Zrobiłam to nieświadomie.
Znajdowałam się teraz w plamie światła, z twarzą uniesioną w kierunku wylotu otworu. Niestety z
tej pozycji nic nie mogłam zobaczyć. Puściłam strzelbę i uklękłam. Bardzo ostroż-nie wysunęłam
głowę tak, by oczami ogarnąć otoczenie. Początkowo nie widziałam dość dobrze. Później,
stopniowo moje oczy przyzwyczaiły się do światła, które pochodziło z około dwudziestu
rozjarzonych pochodni. Ich żywiczne drewno, płonąc, wydzielało kłęby czarnego dymu o cierpkim
zapachu.
Odkryłam ojca i doktora Levasseur’a. Inni ludzie też tam byli. Mężczyźni i kobiety.
Błądziłam oczami po zgromadzonych, by nagle zobaczyć... O mój Boże! To nieprawdopo-dobne!
Oczy niemal wyszły mi z orbit! Mój Boże! Groza nie do opowiedzenia przeniknęła mnie od stóp do
głów.
Tuż obok żłobów przeznaczonych na siano stał długi stół przykryty białym obrusem.
Białym... Kiedyś zapewne był biały. Teraz miał kolor czerwony. Jak krew. Na stole leżała
wyciągnięta na wznak zupełnie naga kobieta.
Ale to nie z jej ciała pochodziła krew. Ona nie była martwa. Ona niewątpliwie żyła. Dyszała
nierównym rytmem, a jej piersi unosiły się i opadały niczym tłoki lokomotywy. Dwa maleńkie
różowe grzybki zwieńczające sutki sterczały dumnie. Przy każdym wydechu z ust wydostawał się
leciutki obłoczek pary i rozpływał w otaczającym chłodzie.
Dziewczyna była młoda, może dwudziestopięcioletnia. Jej długie włosy, czarne jak węgiel,
zakrywały ramiona i górną część biustu. Miała matową skórę i pieprzyk na lewym biodrze.
Wydawała się smukła.
Pozycja jaką zajmowała i włosy otaczające policzki powodowały, że nie mogłam zobaczyć
całej reszty.
Ojciec i inni asystujący byli ubrani w długie suknie z błyszczącego, czarnego materiału
okrywającego ich od szyi po kostki. Przypominały one okrycia noszone przez członków Ku-Klux-
Klanu. W talii były ściągnięte plecionym sznurem, którego końce opadały na nogi. Na wysokości
serca znajdował się na białym tle czerwony krzyż egipski z charakterystycznym zwieńczeniem
ramion w kształcie listków koniczyny. Ukośnie w prawo przecinał go złocony trójząb.
Na wszystkich twarzach rysował się wyraz wzruszenia i egzaltacji. Oczy płonęły
podnieceniem. Można by powiedzieć, że to nawiedzeni, średniowieczni fanatycy, którzy zebrali się
potajemnie, by uprawiać jakiś dziwaczny kult. Choć, prawdę powiedziawszy, to co świętowano nie
było zwyczajnym obrzędem... Budziło grozę. Było odrażające. Przekraczało wszelkie wyobrażenia.
Nigdy nie widziałam takiego wyrazu twarzy u mojego ojca. Zazwyczaj był chłodny, surowy i
milczący. Nieco szorstki w sposobie bycia, wydawał się być zagłębiony w marze-niach. Zajęty
swoimi własnymi sprawami, nie dbał o dobre kontakty z otoczeniem. Był intro-wertykiem. A teraz
jakaś ekstaza malowała się na jego twarzy, łagodząc twarde rysy. W jego oczach płonął blask
namiętności.
Jak to możliwe, by latami żyć obok kogoś, nie podejrzewając w najmniejszym stopniu do
jakich bezeceństw jest zdolny?
Pochodnie z żywicznego drewna zostały zatknięte w obręcze, do których niegdyś przy-
wiązywano konie. Wydzielały kłęby cierpkiego dymu, który jednak nie przeszkadzał zebra-nym.
Błyski świateł drgające na twarzach, układały się w dziwaczne kształty, wywołując niekiedy
upiorne drżenie czerwonych źrenic. Przenikliwy dreszcz zmroził mi plecy. To było potworne.
Straszne. Dręczyło mnie budzące grozę pytanie: czyja mam coś wspólnego z tymi dziećmi Diabła?
Nie w XX wielu. Mimo wszystko.
A inni? Kim są? Ci mężczyźni i te kobiety, którzy otaczają mojego ojca? Nikogo z nich nie
znam. Z wyjątkiem doktora Levasseur’a. Ale jemu... jemu.
Kim oni mogą być? Te kobiety i ci mężczyźni? Skąd oni się tu wzięli? Skąd pochodzą?
Było ich około dziesięciorga, prawdopodobnie w wieku trzydziestu, czterdziestu lat.
Dziewczyna leżąca na stole wydawała się najmłodsza.
Kobiety miały włosy spadające w nieładzie na ramiona. Wielu mężczyzn nosiło brody.
Wszyscy śpiewali tak jak mój ojciec.
Była to ta sama melodeklamacja, którą słyszałam przed chwilą. Powolna i monotonna, której
dźwięki błądzą między re i sol.
Teraz już rozróżniałam słowa, ale ich nie rozumiałam. O ile wiem, nie należały one do
żadnego znanego europejskiego języka. Nie była to także ani dawna greka, ani łacina. Zauważyłam
wiele wyrazów zaczynających się na „a”. Jakiś bełkot...
W jakim języku śpiewają?
Doktor Levasseur, stary przyjaciel rodziny, stał przed stołem. Oburącz ściskał miecz o
zakrwawionym ostrzu. Poderżnięto nim niedawno gardło młodego chłopca, który zwisał przy-
wiązany za nogi do szczytu drabiny. Z jego drgającego gardła falami tryskała krew i zbierała się w
dzbanie ustawionym pod ciałem. Ze zgrozą i obrzydzeniem patrzyłam na spływającą krew.
Oczy chłopca zasłonięte były czarną przepaską. Ciało miał sine. Zbliżała się śmierć... Jeszcze
kilka skurczów mięśni rąk i nóg... Ostatnie odgłosy czkawki... i więcej nic. Nic, tylko nagie ciało
kołyszące się wolno...
Żałosna melodeklamacja zmieniła rytm, jak gdyby nowy zapał wstąpił w śpiewających. Teraz
zaczęli skandować swoje niezrozumiałe słowa. Głosy stały się silniejsze, wibrujące. Wszyscy,
mężczyźni i kobiety tańczyli przestępując z nogi na nogę. Wspólnym gestem unosi-li ręce na
wysokość piersi, po czym rytmicznie opuszczali je na uda.
Doktor Levasseur odrzucił miecz. Młoda kobieta leżąca na stole zaczęła wydawać z siebie
jęki rozkoszy, cały czas naśladując miłosne ruchy. Tak je sobie wyobrażałam, ponie-waż nie miałam
w tym względzie doświadczenia. Później zastygła wsparta na lędźwiach.
Zobaczyłam jej oczy, wychodzące z orbit. Wydawała krótkie okrzyki. Ślina spływała jej po
wargach. Drżała na całym ciele, nie na tyle jednak mocno, by przerwać spazmatyczne ruchy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin