Adamczyk Marcin - Maszty nocą nie muskają gwiazd.pdf

(261 KB) Pobierz
Adamczyk Marcin - Maszty nocą nie muskają gwiazd
Adamczyk Marcin
Maszty nocĄ nie muskajĄ gwiazd
Z “Science Fiction” nr 21 – grudzieŃ 2002
NAVIGARE NECESSE EST,
VIVERE NON EST NECESSE
Zachodni Bałtyk, 540 35' 20"N, 120 37' 10"E piĄtek 14 paŹdziernika 2016 roku 09h 25m GMT
Woda zalewała pokład. Wzburzone bałwany przewalały się od fordeku, poprzez półpokłady, by
skąpać w słonym prysznicu dwie siedzące za sterem postacie w kolorowych sztormiakach.
Wyczerpawszy swoją energię, hektolitry spienionej cieczy spływały z powrotem do morza. Pełni
szczęścia dopełniały wściekłe wstrząsy, gdy dziób jachtu zarywał się w większą od innych falę. To
wszystko, w połączeniu z potężnym rozkołysem, tworzyło piorunującą mieszankę, wywołującą u nie
uodpornionych chorobę morską o niezwykle gwałtownym przebiegu.
W tej właśnie chwili z zejściówki wyskoczyła wymizerowana postać. Człowiek ten nie miał na
sobie sztormiaka, natychmiast więc został doszczętnie przemoczony. Nie zważając na to, rzucił się ku
zawietrznej. Niestety, nie zdołał utrzymać równowagi. Poleciał prosto na reling. Linki wytrzymały co
prawda uderzenie, ale kolejny wstrząs przerzucił bezwładne ciało górą. Kuk, bo on to właśnie nie
wytrzymał intensywnych zapachów w kambuzie, znalazł się poza jachtem.
- Człowiek za burtą!
Zmokli sternicy usiłowali co prawda zatrzymać przelatującego koło nich nieszczęśnika, ale nie
poruszali się dostatecznie szybko. Teraz adrenalina runęła im do żył. Ze zduszonym krzykiem jeden z
nich rozpaczliwie zakręcił kołem sterowym, usiłując ustawić oporną jednostkę pod wiatr. Drugi rzucił
się ku miejscu, gdzie przed sekundą zniknął pechowy żeglarz.
- Człowiek za burtą!
Zaalarmowani krzykiem, pozostali członkowie załogi wyskakiwali na pokład. Większość jeszcze się
na dobre nie obudziła. Niesione w powietrzu lodowate bryzgi szybko trzeźwiły półprzytomnych.
- Człowiek za burtą!
Dziób „Stellar Gale" leniwie przeszedł linię wiatru. Grot i fok zatrzepotały, następnie z głośnym
klaśnięciem przeleciały na prawy hals. Postać w żółtym sztormiaku kręciła teraz sterem w przeciwną
stronę. Wytraciwszy całą prędkość, jacht zatrzymał się. Napięty na wstecznym biegu fok usiłował
odepchnąć dziób od wiatru, czemu przeciwdziałała wychylona w tę samą stronę płetwa sterowa. Grot
telepał się luźno na wietrze.
- Człowiek za burtą!
Mimo widocznych dla wprawnego oka braków w doświadczeniu, w miarę szybko zajmowali
stanowiska manewrowe. Na szczęście nie okazało się to potrzebne.
- Żyje!
Przez ryk wichury przebił się okrzyk drugiego sternika, który pierwszy, wyplątawszy się po drodze
z lin asekuracyjnych, dopadł relingu. Istotnie. W feralnym miejscu wisiał przywiązany do szpigatu
krawat. Przerażony i chory niedoszły topielec trzymał się go tak kurczowo, jakby od tego zależało
jego życie.
Co zresztą było prawdą.
W głębi kadłuba głucho zakaszlał uruchamiany silnik. Trzech żeglarzy wciągało uczepionego
zbawczej linki nieszczęśnika. Wstrząsały nim gwałtowne torsje.
Przez wycie wichury przedarł się głos, znać, że nawykły do komenderowania.
- Zabierzcie go do środka. Kto nas postawił w dryf?
- Ja - padła odpowiedź od koła sterowego. Dziewczyna, która odpowiedziała na zadane pytanie,
była
wyraźnie przerażona rolą, jaką właśnie odegrała pod stalowo-sinym niebem zachodniego Bałtyku.
Pierwszy raz znalazła się na morzu i to od razu w sztormie. Słabym, bo słabym, ale zawsze.
Świadomość, że jest właścicielką tej pięknej jednostki, nic jej nie pomagała. Kuk zniknął już pod
pokładem odprowadzony przez ludzi, którzy dopiero teraz zorientowali się, co właściwie im groziło.
Przy obecnych bowiem warunkach, szansę na odnalezienie w rozkołysanej toni nieszczęśnika były
bardzo marne. Piotr Sztubiński był zaś nie tylko jedynym ochotnikiem na zajmowane obecnie
stanowisko, ale również prawdziwie utalentowanym. Bez oporów, a nawet z pewnym zadowoleniem,
przyjął tę niewdzięczną w opinii większości funkcję. Może chciał pokazać swoje zdolności
gastronomiczne w szerszym gronie? Gdyby zginął, poza normalnymi w takich przypadkach
nieprzyjemnościami, czekałaby ich konieczność żywienia się produktami liofilizowanymi, których,
przy wszystkich ich zaletach, nie można było porównać do znakomitej kuchni Piotrka.
Kapitan Nawrocki, obrzuciwszy wzrokiem szalejący żywioł, stwierdził tylko:
- Przy takiej pogodzie to była jedyna możliwość. Gdyby nie złapał linki, każdy inny manewr
oddalałby nas od niego. A gdybyśmy go zgubili...
Nie dokończył. Nie musiał. Dla wszystkich było jasne, że w tak lodowatej wodzie, średni czas
przeżycia człowieka nie przekraczał kilkunastu minut. Dobitnie przekonali się o tym pasażerowie
„Titanica" ponad sto lat temu.
Wracamy na kurs i niech nikt mi nie wychodzi bez pasa powyżej czterech, a kuk w kambuzie niech
go nosi cały czas. Profilaktycznie.
Wykorzystując pracujący właśnie silnik, Marek, człowiek, który pierwszy odnalazł za burtą zgubę,
zrobił zwrot przez sztag. „Stellar Gale" ruszył, nabierając prędkości.
W dwie godziny później wiatr osłabł z początkowej ósemki do przyjemnych pięciu. Morze
wygładzało się. Pracujący dotąd ciężko fok zmieniono na genuę. Rozrefowano również grota. Wobec
zmniejszenia fali, prędkość jednostki nawet wzrosła. „Stellar Gale" naprawdę okazywał się godny
swojej nazwy. Nowiutki, zbudowany zaledwie przed dwoma miesiącami, przy sprzyjających
warunkach rozwijał trzydzieści do czterdziestu węzłów. Prędkość, która dla starszych jachtów
pozostawała wyłącznie w sferze marzeń. Sekret tkwił w podpatrzonym u natury pokryciu kadłuba.
Delfiny potrafią bowiem doskonale wyczuwać najmniejsze zmiany ciśnienia otaczającej ich wody i
wygaszać występujące zaburzenia za pomocą wędrujących po skórze fałd. Na podstawie tego zjawiska
powstał Aktywny System Wygaszania Turbulencji, zwany potocznie „skórą delfina". W
przeciwieństwie więc do dawnych typów, nie pozostawał również za „Stellar Gale" spieniony
kilwater. Idealny przepływ laminarny! Zerowe turbulencje! Szkoda tylko, że na rufie tej wspaniałej
jednostki, zamiast rodzimej biało-czerwonej, powiewała dumnie, przyjęta w celach biurokratyczno-
podatkowych, czerwono-zielona bandera Białorusi. Zaiste, cztery osoby usadowione obecnie w
kokpicie, pod oszałamiającą piramidą stu dwudziestu metrów kwadratowych żagli, mogły mieć
wrażenie, że dosiadły legendarnego „Czholima". Dwa wiatraki obracały się z wizgiem. Włączony
obecnie, sprzężony z radarem, komputerem i sonarem auto-pilot pewnie trzymał kurs. Potęga i moc!
- Wnioskuję więc, że przeprowadzacie próbnych alarmów jest niecelowe.
Słowa te wypowiedział potężnie zbudowany mężczyzna po trzydziestce. To właśnie on uruchomił
silnik w czasie wypadku.
- Noo... - przeciągnął sylabę Borys Nawrocki, rówieśnik rozmówcy - w gruncie rzeczy Piotrek za
burtę NIE wypadł. Muszę jednak przyznać, Tomaszu, że mnie TEŻ się nie chce.
- Może i nie wypadł, ale alarm był.
- Marek, ty lepiej nie dawaj głosu. Dlaczego go nie złapałeś? Leciał tuż koło ciebie.
- Ogólne kurewskie zmulenie.
W porównaniu do kapitana Borysa, który lubił wyrażać się wytwornie, oraz starego kapitańskiego
kumpla, Tomasza Fidyka, Marek Bistyp był dosyć prostacki. Stanowił żywe zaprzeczenie tezy,
jakoby żeglarstwo stanowiło domenę ludzi kulturalnych. Chętnie bowiem i gęsto używał w rozmowie
słów powszechnie uważanych za wulgarne. Obecnie, zobligowany do tego przed rejsem przez
wytwornego kapitana Borysa, starał się powściągać język. Nie zawsze mu to wychodziło.
- Proponowałabym, żebyście, panowie, skończyli już z tym. W końcu nic się nikomu nie stało.
Może mi wreszcie coś powiecie na temat sprawowania się mojej łódki.
Ela Kownacka zaliczała się do kategorii, którą zwykło się określać jako „panna nadziana". Miała
jednak na tyle rozumu, że wypływając po raz pierwszy w życiu w morze, zaprosiła na inauguracyjny
rejs kilku znajomych, znających się na rzeczy.
- Przynajmniej utrzymywali, że się znają.
- Konia z rzędem temu, kto rozgryzie wszystkie funkcje tej maszynerii. Na razie poznałem to może
w pięciu procentach.
Tomasz miał na myśli UKJ, czyli Uniwersalny Komputer Jachtowy zwany przez załogę „Kujonem".
Konstruktorzy potrzebowali dużej mocy obliczeniowej do obsługi nowego typu pokrycia kadłuba,
słynnej „skóry delfina". Sięgnęli więc po najnowszy wrzask techniki - zintegrowane procesory
diamentowe. A skoro już sięgnęli, to podłączyli do komputera wszystko, co się tylko dało. Problem
był jednak w tym, że Fidyk nie wiedział do końca, co mianowicie się dało. Łatwiej poszłoby z tym
zapewne Borysowi, który był z zawodu informatykiem, ale jako kapitan miał wystarczająco wiele
spraw na głowie, by zajmować się szczegółami. Dlatego też ze słowami: „Nawet, jak wszystko
popsujesz, będzie to doskonała okazja do popływania ręcznego", zlecił tę dziedzinę Fidykowi.
Równocześnie jednak, ten supernowoczesny jacht, gdzie nawet tradycyjne stalówki, wbrew swojej
nazwie, były wykonane z kompozytów węglowych, nie posiadał tak wygodnego urządzenia, jak
rolfok. Stanowił niewiarygodną mieszaninę cech wybitnie konserwatywnych, jak i
supernowoczesnych. Stanowczo była to jednostka przeznaczona raczej do żeglugi niż do jachtingu.
Jak mawiał Tomasz: „granicą między żeglugą, a jachtingiem są trzy stopnie w skali Beauforta".
- Nawet jak nie włączamy kataryny, przy tym wietrze baterie ładują się w dzień. W nocy gorzej. Te
zabawki na słońce nie pracują, za to włączona jest sektorówka i światła we wnętrzu. Do rana ubywa
gdzieś jedna czwarta elektryki.
Marek miał na myśli amperogodziny.
- A co w wypadku flauty? Akumulatory nie wyczerpią się?
- Raczej nie. Jest spory zapas.
- Ośmielam się zwrócić uwagę, że nie można liczyć na bezwietrzną pogodę w październiku. -
Kapitan Borys wyświetlił na zewnętrznym monitorze satelitarną mapę pogody. - Idzie na nas kolejny
niż. Przewidywana siła wiatru osiem do dziewięciu.
- O nie! - jęknęła Ela - przecież umrzemy z głodu. Co człowiek zje, to od razu zwraca.
- Nie przesadzaj. Najgorsze jest pierwsze sto lat. Potem można się przyzwyczaić.
Ela milczała z miną która świadczyła o kompletnym załamaniu.
- Bierz przykład z kuka. Cały czas pracuje, chociaż ciągle ma zwroty. Aż szkoda, że robi tylko
herbatę, a nie, jakby sugerował mój czasomierz, obiad - podsumował Fidyk, gryząc sucharka. Była to
najlepsza znana metoda na najbardziej dolegliwe objawy choroby lokomocyjnej.
Nawrocki oczywiście przesadzał, mówiąc o stu latach. W rzeczywistości większość potrzebowała
nie stu, a trzech. I nie lat, a dni. On sam należał do tych nielicznych, rzadko spotykanych
szczęśliwców, którzy wcale nie chorowali. Niestety, również pod tym względem, stanowił wyjątek
wśród ośmiu osób na pokładzie. Wszyscy pozostali byli, jak to się malowniczo określało, zmuleni.
Także do zbawczego terminu brakowało nieco czasu. Zanosiło się na to, że prędzej przybędą do
Kopenhagi, niż zaadaptują swoje organizmy do warunków sztormowych.
- Jeszcze jedna sprawa. - Nawrocki trzymał w ręku kawałek pomarańczowej linki metrowej długości
i centymetrowej średnicy. - Czy ktoś mi może powiedzieć, co to jest?
- Wygląda jak krawat, ma odpowiednią długość i przekrój, zaryzykuję więc twierdzenie, iż jest to
krawat. - Marek najwyraźniej próbował powiedzieć coś śmiesznego.
- Bez wygłupów, proszę. Spytam inaczej. Skąd się wziął tu, na śródokręciu, gdzie złapał go Piotrek?
- Rozmówcy zamilkli uderzeni jedną myślą. Istotnie! Te krawaty, które znajdowały się na „Stellar
Gale", powiewały poprzywiązywane do relingu, ale wyłącznie blisko dziobu. Grot był bowiem
rolowany do wnętrza masztu i jego powierzchnię regulowano za pomocą szkentli. Krawat, i to
najwyraźniej jeden z dziobowych, nie miał tu racji bytu.
- Może ktoś zmulony go tu zostawił? - nieśmiało wyraziła swoje przypuszczenie Ela.
- Wykluczone. Akurat dziesięć minut przed wypadkiem oglądałem burty w celu inspekcji pracy
naszego wspaniałego poszycia. Jestem absolutnie pewien, że nie było wówczas żadnych zwisających
linek. Co się więc stało?
- To cud! Wyraźnie widać tu rękę Boga! Macie teraz wasz dowód, ateiści!
Hubert Chylewski był biblistą totalnym. Wierzył absolutnie we wszystko, co w ciągu tysiąca lat w
świętej księdze chrześcijan zapisano. Wybory moralne oceniał jednoznacznie. Biel olśniewająca i
czerń smolista. Inne kolory dla niego nie istniały. Resztę załogi składającej się zarówno z katolików
bardzo letnich, jak i zadeklarowanych ateistów w rodzaju Fidyka, powoli, w ciągu pięciu minionych
dni, to nużyło. Teraz zmuszony do wyjścia na pokład i po zrobieniu tego, co miał do zrobienia, Hubert
przyłączył się do dyskusji.
- Bluźnisz, Hubercie - ze śmiertelną powagą stwierdził Marek. - Drugie: Nie będziesz wymawiał
imienia nadaremnie.
- To jak inaczej to wytłumaczyć?! - Nieco zgaszony argumentacją, której się nie spodziewał,
odparował Hubert.
- Nie wiem. Ale mogę zagwarantować, że istnieje naturalne wyjaśnienie.
Tomasz był o tym rzeczywiście głęboko przekonany.
Po lewej burcie, w strugach rozpętanej właśnie ulewy, zamajaczyły białe klify wyspy Mon. Przy
dobrym wietrze mogli znaleźć się w duńskiej stolicy w trzy godziny. Niemniej, nigdy nie mieli tam
trafić.
* * *
W godzinę później, gdy za sterem zasiadła Anna Grześ, jedna z sióstr bliźniaczek, stało się coś, co
wszyscy obecni mieli pamiętać do końca życia.
Początek zjawiska, oprócz Anny i jej identycznej siostry, Renaty, widział tylko Fidyk, który nie
wytrzymywał zawiesistych aromatów przygotowywanego w końcu gorącego posiłku. Nawet
sucharki niewiele pomagały. Morze, dotąd jednolicie sinozielone, nagle rozjaśniło się purpurową
poświatą.
Równocześnie wiatr, wiejący dotąd stale sześć stopni w skali Beauforta, ścichł prawie momentalnie.
Bałtyk zmienił swoje wzburzone oblicze na gładką niczym morze rtęci taflę. Upiorny blask i nagła
przerwa w monotonnym dotąd kiwaniu, zwabiły na pokład pozostałych żeglarzy. Wypadki
następowały po sobie tak błyskawicznie, że ci, którzy byli ich świadkami, mieli potem duże trudności
w ich odtworzeniu.
Usłyszeli wibrujący dźwięk, podobny do gwizdka piłkarskiego, niezbyt głośny, ale niesamowicie
przenikliwy. Równocześnie na niebie pojawiła się wielka ognista kula, większa o połowę od tarczy
Słońca. Powoli, majestatycznie płynęła w powietrzu w akompaniamencie narastającego gwizdu.
Nagle, bez żadnej zapowiedzi, zmieniła kierunek ruchu o dziewięćdziesiąt stopni, by zniknąć za
horyzontem.
Jacht ze wszystkich stron ogarnęła gęsta i duszna mgła. Bardziej, niż skroploną parę, przypominała
dym z palonych opon, pozbawiony jednak charakterystycznego smrodu. Jej barwa zmieniała się od
krwistej czerwieni, poprzez pomarańcz, żółć, trawiastą zieleń do granatu i fioletu. W końcu zapadła
całkowita ciemność oraz głęboka cisza. Zanim jednak ktokolwiek zdążył jakoś zareagować, wróciło
światło i dźwięk, a wszyscy poczuli jak wnętrzności podchodzą im do gardła. Spadali we mgle gęstej
jak wata i znowu szczęśliwie tak samo białej. Z potężnym wstrząsem i donośnym pluskiem „Stellar
Gale" runął do wódy. Wzburzone fale zwaliły się na pokład, zalewając wszystko i wszystkich w
potężnym, słonym rozbryzgu. Mgła zniknęła tak samo nagle, jak powstała. „Stellar Gale" kołysała
łagodna fala i owiewał słaby wietrzyk wiejący od rufy. Pierwszym, któremu udało się coś wyksztusić,
był niespodziewanie Marek. Inna sprawa, że nie było to sformułowanie szczególnie wymyślne.
- O kurwa!
Trudno jednak było go potępiać. Widok, który oglądali, w niczym, ale to naprawdę w niczym, nie
przypominał październikowego Bałtyku. Od momentu, gdy niesamowite światło rozlało się po
wodzie, nie minęło nawet pół minuty. Po Bis-typie głos odzyskał Hubert.
- „Bogiem żarliwym i mściwym jest Pan. Mściwy jest Pan i pełen gniewu. Mści się Pan na swoich
wrogach i wybucha gniewem na swoich nieprzyjaciół".
- Stul pysk!
Sam fakt, że Nawrocki użył takiego zwrotu, najlepiej świadczył o stanie, w jakim się znajdował.
Niemniej był właściwym człowiekiem na swoim miejscu. Dwadzieścia lat pływania po morzach
nauczyło go, że kiedy okoliczności wymykają się spod kontroli, należy szybko zaznaczyć, że kapitan
absolutnie panuje nad sytuacją. Był to u niego odruch, który już raz, podczas słynnego rejsu „Nix
Olimpica" wokół Antarktydy, uratował jacht i załogę. Teraz zadziałał ponownie.
- Sternik ostrzyć do bajdewindu. Zrzućcie foka, postawcie genuę - uprzednio znowu zmieniono
sztaksla. - Piotrek, co z naszym obiadem? Tomek, sprawdź, co się dzieje z tymi przyrządami.
Wydane rozkazy były w większości zupełnie zbędne, ale dzięki nim załoganci nie mieli czasu do
namysłu. Gdyby taką możliwość dostali, łatwo mogliby dojść do wniosku o beznadziejności
położenia. Aż strach pomyśleć, co by mogło się wtedy stać. Zdesperowany człowiek zdolny jest
absolutnie do wszystkiego. Tymczasem, nawet dziwne zachowanie pozycjometru, w obliczu obrazów
widocznych wokół, schodziło na plan dalszy. „Stellar Gale" znajdował się w środku olbrzymiej misy,
której brzegi uciekały w nieskończoność. Jadowicie błękitne morze, upstrzone ciemnymi plamkami
wysp, czy też tego, co tak właśnie wyglądało, wspinało się ku górze, gdzie przechodziło w
ciemnobrunatny masyw czegoś, co mogłoby być lądem. Nad wodą leniwie płynęły bielutkie, niczym
wielkanocne baranki, obłoki. Gdzieś daleko, może o tysiąc kilometrów, kłębiły się cumulonimbusy
frontu burzowego. Fidyk, patrząc na to zjawisko, obawiał się, że zaraz zwariuje. Z trudem oderwał od
niego wzrok, by spojrzeć na końcówkę Kujona wyprowadzoną do kokpitu. Była tam masa
wskaźników, ale uwagę jego zwróciły przede wszystkim dwa. Na echosondzie pojawił się odczyt
„6500", niby na jakimś oceanie. Pozycjometr natomiast wyświetlał komunikat: „BRAK ODCZYTU".
Borys wyzerował go, ale rezultat był identyczny. Wyglądało na to, że GPS nie może odebrać sygnału.
Tak jakby satelitów w ogóle nie było. Fidyk przełączył monitor na mapę pogody. Identyczny rezultat!
- Co jest? Wojna jaka, kurwa, czy co? - wystękał w panice Marek.
- Tomasz miał odmienne zdanie w tej kwestii. Powoli docierała do niego straszliwa prawda. Nie
chciał jednak w nią uwierzyć. Alternatywą było jednak stwierdzenie, że zwariował. Nie chciał tak
myśleć.
- Spójrz wokół! - wysyczał do ucha Nawrockiego. -Nie ma łączności z GPS i meteo. Chcesz się
założyć, że radio i telewizja też nie działają?
Jacht przechylił się na lewą burtę i ruszył szparko przed siebie. Dokąd? Nikt nie wiedział. Wykonali
polecenia Borysa, ale widać było, że niewiele im potrzeba do popadnięcia w histerię. Najlepiej
sytuację znosił Tomasz i o dziwo Hubert, który znowu międlił w ustach swoje cytaty.
- „On gromi morze i wysusza je; sprawia, że wszystkie rzeki wysychają".
- Jeżeli weźmiemy pod uwagę wszystkie dostępne fakty - wyjaśniał dalej Fidyk - to nasuwa się tylko
jeden wniosek: ŚWIAT SIĘ SKOŃCZYŁ!
Tak, jak się obawiał, Borys nie zamierzał przyjmować tego do wiadomości. Musiał być niezwykle
wzburzony, skoro używał aż takich wyrażeń.
- Nie pierdol! Co z inercjometrem?
Był to drugi, niezależny od GPS system nawigacyjny. Ten się przynajmniej nie wykasował. Na
monitorze pojawiły się zarysy wybrzeży.
- Pokazuje jakieś trzy mile na wschód od Stevens Klint, ale nie dałbym głowy, że to prawda.
- Może to tylko awaria Kujona?
Borys w dalszym ciągu czepiał się nadziei. Ostatnie złudzenia zostały jednak rozwiane, kiedy Fidyk
podetkał mu pod nos, niezależny od Kujona, kieszonkowy odbiornik GPS. I tu świecił się złowrogo:
„BRAK ODCZYTU".
- „Góry drżą przed Nim, a pagórki się rozpływają; ziemia staje się przed Nim pustynią, smucą się
wszyscy jej mieszkańcy".
Przekonawszy ostatecznie kapitana, Fidyk zwrócił się do reszty skamieniałej załogi:
- Nie pytajcie mnie, jak to się dzieje, ale sądząc po ekspozycji, którą tu widać, TEN ŚWIAT JEST
PŁASKI!
- „Kto ostoi się przed Jego srogością? Kto wytrwa wobec zapalczywości Jego gniewu? Jego
zawziętość roznieca się jak ogień, a skały rozpadają się przed Nim".
Wbrew wszelkiej oczywistości dawali się wciągać do tej absurdalnej, czysto akademickiej dyskusji.
- Dlaczego płaski? - Drżący z przerażenia głos należał do Renaty. - Przecież widać, jak się horyzont
podnosi?
- To skutek refrakcji. Światło zagina się w ośrodku gazowym. Dlatego widać to, co widać.
- „Co zamyślacie przeciwko Panu? On dokona zniszczenia".
Wielka pewność siebie zrobiła wrażenie na słuchaczach. Wyglądali na uspokojonych. Przynajmniej
chwilowo. Były jednak dwa wyjątki. Hubert przerwał mamrotanie i wrzasnął:
- To Boskie dzieło! To Pan wystawia nas na próbę! Po to, abyście w Niego uwierzyli, niewierni!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin