Nebula ’92
(Nebula Awards 28)
Wyboru dokonał James Morrow
Data wydania oryginalnego 1994
Data wydania polskiego 1997
James Morrow
WSTĘP
Średniowieczny trubadur, bezpieczny w swej chrześcijańskiej wierze, niewiele robiłby sobie z Nagrody NEBULA. Któż bowiem, zmierzający do Królestwa Niebieskiego, zawracałby sobie głowę siedmiofuntową bryłą lucytu? Lecz dla współczesnego artysty, że nie wspomnę współczesnego sportowca, żołnierza, naukowca czy też stypendysty, uznanie zasług doczesnych znaczy bardzo wiele. Wiek Wiary, mówiąc krótko, został wyparty przez Epokę Nagród - Pulitzera, Pushcarts, Purpurowych Serc, Oskarów, Tonych, Hugo, Edgarów, Nobli, Pucharu Ameryki, Pierścieni Super Bowl - i nieczęsto zdarza się, by twórca lub sportowiec zrezygnował z formalnego uznania ze strony publiczności czy kolegów.
Fizyk Edward Harrison omawia tę zmianę w swej cudownej historii nauki pod tytułem Masks of the Unwerse (“Maski Wszechświata”). Pisząc o Oświeceniu, zauważa:
“Zamiast w Sąd Ostateczny i nagrodę w Niebiosach, deiści wierzyli w Potomność i nagrodę w postaci pozostania w pamięci na Ziemi. Osąd przez potomnych, który nazwę zasadą nieśmiertelności faraonicznej, stał się jedną z głównych sił napędowych współczesnego świata.
Król, o którego zdobyczach się mówi, nie umiera« zanotował Sesostris I, a rzeźbione annały Tutmosisa III zostały umieszczone na jego sanktuarium, »aby otrzymał życie wieczne«. Deiści, podobnie jak egipscy faraonowie drugiego tysiąclecia przed Chrystusem, wierzyli, że nieśmiertelność żyje nie w innym świecie, lecz w pamięci przyszłych pokoleń.
Wiara w nieśmiertelność w rozumieniu faraonów zdobyła szeroką akceptację we współczesnych nam czasach. Niebiańskie zadośćuczynienie w Wiecznym Mieście odeszło pomiędzy bajki i mity, zaś w Ziemskim Mieście ich miejsce zajęły honory, nagrody oraz wyróżnienia Emmy, karmiące potrzebę spełnienia i służące jako wskazówka dla potomności. Po śmierci wybitnej osobistości powstają panegiryki i biografie, wznoszone są pomniki i ustanawiane memoriały. W ten sposób pamięć o człowieku pozostaje zachowana, a on sam otrzymuje życie wieczne”.
Trudno jest przeczytać powyższy fragment bez uczucia smutku i zadumy. Wyróżnienie Emmy jest wystarczająco patetycznym substytutem Wiecznego Miasta, nawet jeśli Emmy są prawdziwe a Wieczne Miasta nie. Zaiste, w wielu sferach utrata chrześcijańskiej jednomyślności okazała się tak bardzo nietolerowana, że równocześnie z rozwojem nauki Zachód stał się świadkiem stałej, silnej i zaciekłej jej krytyki. Autorzy tej krytyki różnią się ogromnie w swym wyrachowaniu - ostatnie dziesięciolecia przyniosły nam wszystko, począwszy od zawoalowanych ataków na nowoczesność ze strony Ivana Illicha, Walkera Percy i Lewisa Mumforda, aż do strawy dla bezmyślnych podanej przez Jeremy Rifkina - lecz w każdym przypadku przesłanie jest mniej lub bardziej zbliżone. Dla krytyków nauki, jabłko, które Ewa nadgryzła w Raju, zrobiło wyraźną karierę millenia później, spadając w pole widzenia Isaaca Newtona i powodując Drugi Upadek: w materialistyczny, uproszczony, “mechaniczny” sposób pojmowania świata.
Wydaje mi się, że science fiction jest szczególnym medium, zdolnym związać tę żywotną polemikę. Inteligentna opowieść SF może więcej opowiedzieć o blaskach i cieniach naukowego przedsięwzięcia niż jakakolwiek inna książka, taka nawet jak najnowszy bestseller Bryana Appleyarda Understanding the Present: Science and the Soul of Modern Man (“Zrozumieć teraźniejszość: nauka a dusza współczesnego człowieka”), przypisujący wszystkie nasze współczesne niedole racjonalizmowi i empiryzmowi. To moje spostrzeżenie nie jest nawoływaniem do akcji, jest raczej doniesieniem o tym, co właśnie się dzieje. Przeglądając wnikliwie katalog finalistów - kandydatów do dorocznej Nebuli - zauważa się fascynujący fakt. Ogromna większość prac otwarcie lub pośrednio zmaga się z pytaniem: czy nauka jest dobra czy zła?
NOMINACJE DO NEBULI 1992 W KATEGORIACH:
Powieść
John Barnes A Million Open Doors
Joy Fowler Sarah Canary
Maureen F. McHugh China Mountain Zhang
Vernor Vinge “Ogień nad otchłanią”
Connie Willis “Księga Sądu Ostatecznego”
Jane Volen Briar Rose
Mikropowieść
Emma Buli Silver or Gold
Bradley Denton The Territory
Maureen F. McHugh Protection
James Morrow “Miasto prawdy”
Jerry Oltion and Lee Goodloe “Contact”
Lucius Shepard Barnade Bill the Spacer
Michael Swanwick Griffin‘s Egg
Opowiadania
Gregory Benford “Koniec rzeczy”
S. N. Dyer “Oddział Lipcowy”
Carolyn Gilman The Honeycrafters
Pamela Sargent “Dany leci na Marsa”
Susan Shwartz Suppose They Gave a Peace
Walter Jon Williams Prayers on the Wind
Krótka forma
Michael Bishop “Życie jako układanka z kotami na wysoki połysk”
Paul Di Filippo “Okulary Lenona”
Nancy Kress “Góra przyszła do Mahometa”
Kim Stanley Robinson “Winlandia naszych snów”
Martha Soukup The Arbitrary Placement of Walk
Connie Willis “Nawet królowa”
Kiedy usiadłem, by zebrać prace do “Nebuli ‘92”, nie kierował mną żaden szczególny zamiar ukazania możliwości gatunku w analizowaniu spuścizny Oświecenia. Understanding the Present jeszcze wtedy nie przekroczyło Atlantyku, a Jeremy Rifkin jakoś przestał mnie irytować. A jednak tak się stało, że każdy nominowany autor, o którym sądziłem, że wart jest tej kwalifikacji, poza najpilniejszymi sprawami do załatwienia, miał coś prowokującego do powiedzenia o naturze nauki.
Na przykład “Koniec rzeczy” Gregory’ego Benforda rzuca światło na postawę naukową - jej wzniosłość lecz i ograniczenia - ze znajomością rzeczy, która Appleyarda i Rifkina pozostawia w głębokim cieniu. S. N. Dyer w “Oddziale Lipcowym” rozprawia się z problemem lekarskiej omylności, wywołując wzruszenie a jednocześnie ciarki na plecach. W podobnym tonie Kim Stanley Robinson w “Winlandii naszych snów” pokazuje naukowców, którzy jak wszyscy zwykli śmiertelnicy padają ofiarą oszustwa i własnych pobożnych życzeń.
“Góra przyszła do Mahometa” Nancy Kress ostrzega przed okrucieństwem pochopnych eksperymentów, którym w niedalekiej przyszłości może zostać poddany system genetyczny człowieka. “Życie jako układanka z kotami na wysoki połysk” Michaela Bishopa bada tajemniczy stan zwany schizofrenią, lawirując pomiędzy romantycznym spojrzeniem na szaleństwo, dające natchnienie sztukom takim jak “Equus”, i neurochemiczną interpretacją proponowaną przez nauki medyczne. W “Okularach Lennona” Paul Di Filippo ożywia prawdę żałośnie zagubioną u Appleyarda i jego uczniów: nauka nie powie nam - i, co ważniejsze, nawet się nie ośmiela - niczego o duszy.
Trzy zwycięskie prace zawarte w tym tomie dołączają swoje własne unikalne głosy do dyskusji. “Danny leci na Marsa” Pameli Sargent zręcznie wyśmiewa zadziwiający analfabetyzm naukowy ostatniego eks-wiceprezydenta naszej republiki. “Nawet Królowa” Connie Willis beszta tych, którzy twierdzą, że interwencja medyczna jest, ipso facto, represyjna (nawet jeśli uznają metody naturalne jako w najwyższym stopniu pożądane). Zaś w “Mieście Prawdy” niżej podpisany mocuje się z modną, choć nad wyraz kontrowersyjną, ideą ścisłego związku pomiędzy stanem umysłu a zdrowiem fizycznym człowieka. Sądzę, że niebezpieczeństwa kryjące się w pseudonauce Nowego Wieku (New Age) są nie mniej zgubne niż te minione, wywołane fundamentalizmem Starej Epoki (Old Age).
Niniejsza praca jest moim finalnym zadaniem wydawcy serii Nebula i chcę podziękować osobom, które mi je ułatwiły: mojej żonie Jean, która zajmowała się korespondencją; moim bezpośrednim poprzednikom, George’owi Zebrowskiemu i Michaelowi Bishopowi, którzy szczodrze sypali radami; mojemu wydawcy, Johnowi Radziewiczowi, który nigdy nie dopuścił, bym pomylił termin z prawdziwym terminem. Jeżeli udało mi się dostarczyć nadzwyczajnych intelektualnych i emocjonalnych wrażeń czytelnikom “Nebuli ‘90”, “Nebuli ‘91” i “Nebuli ‘92”, a tym samym udzielić drobnej miarki faraonicznej nieśmiertelności kilku tuzinom autorów prezentowanych tamże, to moje wysiłki ostatnich trzech lat nie poszły na marne.
State College, Pensylwania, 11 czerwca 1993
Przełożyła Ewa Łodzińska
John Clute
CZY SCIENCE FICTION WYSZŁA NA LUNCH?
PRZEMYŚLENIA NA TEMAT ROKU 1992
Książka w twardej oprawie, która wyszła już z użytku, może wygodnie pełnić funkcję podpórki pod drzwi. Wydana niedawno druga edycja The Encydopedia of Science Fiction pod redakcją Johna Clute’a i Petera Nichollsa mogłaby podeprzeć wrota Gazy. Oczywiście, to nie dzięki objętości dzieło to jest tak doskonałym źródłem informacji. Prawdziwa wartość książki tkwi w zadziwiającej erudycji i niezrównanej dokładności.
Wybór Johna Clute’a na współredaktora Encyklopedii był sprawą naturalną. Od trzydziestu lat jest on pełnym zapału analitykiem literatury popularnej i dostarcza gatunkowi SF jego portretów: czasem zabawnych, czasem rozpaczliwych, ale zawsze pouczających. Niejednokrotnie określano go mianem “najlepszego z działających w tej chwili krytyków science fiction”.
John Clute był jednym z założycieli najpoważniejszego brytyjskiego magazynu SF Interzane, pracował również w dziale recenzji krytycznego pisma Foundation. Jego teksty zdobiły strony Omni, Times Literary Supplement, New York Times, Washington Post i wielu innych periodyków. Strokes, zbiór jego artykułów, ukazał się w roku 1988.
Pisząc o sobie w The Encydopedia of Science Fiction, Clute zauważa, iż “mimo pewnych przemyślnie jaskrawych niejasności” jego krytyka “pozostaje w swej istocie praktyczna”.
Coraz łatwiej nam to powiedzieć: jest już tak, a niech to szlag, że mamy lata dziewięćdziesiąte. Zsuwamy się w przepaść. Dziura ozonowa. Globalne ocieplenie. Ależ paskudna sytuacja. Spójrzmy na nasze drogocenne fantastycznonaukowe marzenia, opuszczające ten świat równie pewnie, jak bogowie opuścili Aleksandrię. Gdzie skieruje się nasz gatunek, gdy wszystkie jego przyszłości okazały się nieprawdziwe? Kto kupi nasze staromodne, dziwaczne wizje - kto prócz miliona dzieciaków tak dogłębnie cynicznych, że nie potrafimy nawet zrozumieć ich języka ani noży, które noszą w rękawach, ani śmierci, którą dla nas planują? Tak ciągnie się ta litania... I kto temu zaprzeczy, kiedy zsuwamy się wciąż szybciej, z oczami piekącymi od coraz bardziej nagiego słońca, prosto w objęcia nowej ery? Kto zechce się spierać z naszym instynktem, który wyraźnie mówi, że nawet z pomocą wszystkich opowiadań SF, jakie powstały, nie zdołamy rozpoznać światła w tunelu, póki nie będzie za późno, by odskoczyć przed nadjeżdżającą lokomotywą?
Wprawdzie wyniki sprzedaży wciąż są wysokie, jednak gatunek wyraźnie znalazł się w stanie kryzysu. Ja sam, między innymi, miałem wrażenie, że w ciągu minionej dekady dawny zestaw tematów science fiction zestarzał się - przedwcześnie i w zastraszającym tempie - i zmienił w nostalgicznego dostawcę konserw dla konsumentów. Że kształt SF, zdefiniowany z pomocą Jacka Williamsona, stał się czymś w rodzaju trującej skamieliny - stworzony, by chronić, zachęcać i uczyć, pod koniec wieku zdaje się rzucać klątwę mumii na wszystko co nowe. Mimo z rzadka spotykanych świeżych poglądów tych, co nadal piszą, jakby SF była Bramą w Murze, większość bieżących publikacji to przemysłowo produkowana papka, o precyzyjnie zdefiniowanych składnikach, zapieczętowana w folii, sypiąca się niczym plastikowe hot-dogi z miliona identycznych podajników w milionie automatów.
Z drugiej strony, czy w tym wszystkim nie można dostrzec śladu odkupienia? Pomyślmy, co przytrafiło się naszej zielonej planecie od czasu, kiedy ten wielki kawał skały strzepnął z siebie dinozaury (chociaż nic, niestety, nie zdołało powstrzymać remake’u). Przytrafiły się ssaki (po których stronie stanął sam Pan Bóg), i nagle cała gra zaczęła się od nowa. Dinozaury rządziły przez miliony lat, wykorzystując chytre systemy hamowania metabolizmu, co chroniło ich wielkie cielska przed czerwcowymi upałami. Były jednak beznadziejne w kwestii procesów poznawczych i życia towarzyskiego. Jadły, ale nie chodziły na lunch. Ssaki (ja również do nich należę) przyczyniły się do rozwoju królestwa zwierząt. Różnica między dinozaurem a ssakiem to różnica między placem a Placem Hiszpańskim. Jest to również to, co powinno oddzielać typową SF od takiej, która zdobywa nagrody. Innymi słowy, najlepsza dzisiaj tworzona SF jest niby rodzina gryzoni na mezozoicznym śmietniku: pożera wszystko.
W rozmaitych artykułach napisanych w ciągu ostatnich lat sugerowałem, niekoniecznie z ironią, że zamiłowanie do co bardziej żarłocznych odmian SF wyraża naszą - czytelników - potrzebę szukania bodźców poza typowym spowolnieniem metabolizmu tradycyjnych wątków. Chcielibyśmy, by gatunek przekroczył ograniczenia własnego genomu. Miałem uczucie, że klasyczna SF rozświetliła i nadała kształt marzeniom konkretnego momentu historycznego, ale teraz ów moment przeminął. Wydawało się, że istoty ludzkie, których pragnienia i ambicje we wcześniejszych latach naszego wieku dawały się adekwatnie artykułować przez gatunek, niewielkie mają szansę, by czegokolwiek się jeszcze nauczyć z tryumfalistycznych rozwiązań dawnej fantastyki, z przebrzmiałych Historii Przyszłości, których trzymaliśmy się niczym małpy spróchniałego drzewa; z szowinizmu prowincjonalnej rasy, który ukazywał wizje ludzkich imperiów szerzących w całej Galaktyce zniszczenie amerykańskiego Zachodu. Równocześnie ten właśnie szowinizm kazał fantastyce ignorować rewolucje w biologii, a przecież - jako gatunek pretendujący do eksploracji nieznanego - powinna je interpretować. Zdawało mi się więc, że SF powinna zawrzeć związek ze światem zewnętrznym, szukając energii i i...
chomaroma