Andrzej Pilipiuk - 03 - Dziedziczki.pdf

(704 KB) Pobierz
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Andrzej Pilipiuk
Dziedziczki
 
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Rozdział 1
Pierwsza fala czerwcowych upałów spaliła koniuszki traw. Elektrociepłownia w Łęgu
puszczała z kominów dymy, z pobliskiego osiedla dobiegał warkot silnika autobusu. Cykały świer-
szcze. Łąka była pusta, tylko na skraju olszyny pasły się konie. Pachniało sianem, rozgrzanym
asfaltem, nadchodzącym latem.
Katarzyna mocniej ujęła rękojeść bułatowej szabli wykutej przez mistrza Michała. Zerknęła na
niego ukradkiem. Niestety, pogrążony w konwersacji z przyrodnikiem nie zwracał na nią uwagi.
Westchnęła. Stanisława dobyła swojej batorówki. Głownie zalśniły. Agentka stanęła bokiem do
przeciwniczki. Śmiercionośne ostrza, to gładkie i to, na którym różne gatunki stali tworzyły wzór
przywodzący na myśl słoje drzewa, zwarły się z chrzęstem. Dziewczyny wymieniły kilka szybkich
ciosów i odskoczyły. Alchemik spojrzał na nie z leciutką pobłażliwością. Znowu się starły.
- Nieźle sobie radzi ta twoja wychowanka - ocenił Arminius.
- To nie ja ją szkoliłem - wyjaśnił Sędziwój, starannie dobierając na wpół zapomniane
węgierskie słowa. - Jej ojciec był prawdziwym kresowym rębajłą. Odziedziczyła po nim duży talent.
Może nawet większy niż mój.
Gestem odesłał agentkę na bok. Popatrzyła na niego z urazą. Stanął naprzeciw Stanisławy.
Dobył z pochwy długi sumatrzański klewang. Doskoczyli do siebie, zrobił piękny zwód i uderzył tak,
by wybić jej broń z ręki. A figę. Ułamek sekundy wcześniej przerzuciła batorówkę do lewej dłoni i
wykonała krótkie, podstępne cięcie. Uchylił się w ostatniej chwili, uratowało go wyłącznie
doświadczenie zdobyte przez stulecia machania szablą.
Monika w błękitnej, jedwabnej bluzeczce weszła pomiędzy konie. Szkapy przerwały skubanie
trawy i obserwowały ją zaniepokojone.
- Boją się - zauważył Laszlo, postępujący za nią krok w krok. - Wyczuwają cię. Konie, psy,
koty, niektórzy ludzie.
- Owce i kozy - uzupełniła. - Tylko krowy i świnie jakoś nie zwracają na mnie uwagi. Wszyscy
się mnie boją, przynajmniej na początku - westchnęła. - Albo i próbują zabić. - Dotknęła palcem jego
piersi.
Wspomnienie pomyłki niełatwo mijało. Zaczerwienił się. I jej trudno było zapomnieć tamte
chwile. Nieczęsto człowiek tak blisko ociera się o śmierć.
- Całe życie marzyła mi się taka dziewczyna jak ty - powiedział, obejmując ją delikatnie.
Fajny chłopak. Inteligentny, sympatyczny, ba, nawet przystojny. I chyba wpadła mu w oko.
Pytania, które zadawała sobie przez ostatnie tygodnie, powróciły. Minęło wiele stuleci, od kiedy była z
kimś związana. Może pora raz jeszcze poddać się uczuciom? Poczuć bicie serca tak silne, jakby
pomiędzy żebrami trzepotał się mały ptaszek?
- Mhm... - mruknęła, odsuwając się kawałek. - I jak na złość, zamiast normalnej, miłej i ładnej
Węgierki znalazłeś sobie cudzoziemkę i wampirzycę, która do tego ma kompletnie rozregulowany
zegar biologiczny. Wyglądam na piętnaście lat!
- Dla ciebie gotów jestem stać się zdeklarowanym pedofilem - zażartował. - A co do zegarów,
jeśli Alchemik uzna, że jestem godzien... - Obejrzał się na mistrza Michała. - Nie będzie to dużym
problemem. Czerwona tynktura umożliwia przedłużenie życia.
- Mhm... - powtórzyła. - Wyjeżdżacie? - zmieniła temat.
- Na kilka tygodni, może miesięcy - wyjaśnił. - Chciałbym... Pozwolisz, że będę do ciebie pisał
listy?
- Tak. - Nie zawahała się nawet na ułamek sekundy.
- Dostanę całuska na pożegnanie?
Czasy się zmieniają, a ludzie dziczeją. A może wręcz przeciwnie, wracają do stanu
naturalnego? Ale dla niej pocałunek, zwykłe muśnięcie policzka wargami, to obietnica i pewna
deklaracja zarazem.
- Lepiej poczekajmy z tym do twojego powrotu. - Spojrzała na niego zalotnie i uśmiechnęła się.
Konie wróciły do skubania trawy. Ulicą przejechał autobus. Zmiana. Katarzyna osuszyła
rękawem spocone czoło i ponownie natarła na kuzynkę. Ta cofała się małymi kroczkami, po
mistrzowsku parując i blokując jej uderzenia.
- Macie jakiś ślad? - zagadnął Sędziwój.
- Coś tak jakby - przyznał Arminius. - Nie wiem. A ty też, zdaje się, planujesz dalszą
wyprawę?
- Muszę zbadać pewien ciekawy trop. Chcę sprawdzić, czy na Tajwanie, w Makao i Hong-
Kongu żyją jeszcze jacyś chińscy alchemicy.
 
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
* * *
Kuchnia jest do bólu nowoczesna. Stanisława, urządzając mieszkanie, nie odmówiła sobie
nabycia lodówki, zmywarki i kuchenki z płytą indukcyjną. Szafki są zupełnie zwyczajne. Ale ich
zawartość już nie. W szklanych i glinianych pojemnikach zgromadziła ogromną ilość własnoręcznie
suszonych ziół. Doprawia potrawy zgodnie z wymogami kuchni kresowego ziemiaństwa. Sypie dużo
„korzeni", mięso maceruje octem, marynuje w jakichś straszliwych mieszankach oliwy, pieprzu,
tymianku i innych tajemniczych ingrediencji. Z Etiopii przywiozła trochę tamtejszych przypraw. Stoją
w słoikach opisanych kilkoma dziwnymi alfabetami. Katarzyna przeglądała je kiedyś, ale zdołała
zidentyfikować tylko szafran i kurkumę. Alchemiczka jest też fanatyczką kiszenia. Ogórki, kapusta,
czosnek, cebula - nie budzą niczyjego zdziwienia. Jednak w kamionkowych garnczkach wylądowały
także pomidory oraz pocięte w kostkę dynie i arbuzy. W kilku butelkach czerni się ocet balsamiczny.
Zazwyczaj gospodyni używa tego najpospolitszego, kupowanego w supermarkecie, ale od święta
wydobywa ze skrzynki flaszeczkę z tym specjalnym, który leżakował kolejno w beczkach z drewna
dębowego, kasztanowego, wiśniowego, morwowego i z jałowca przez czterdzieści lat. Ma też ze
dwadzieścia rodzajów oleju.
Jeśli zaś do robienia obiadu uda się zagonić Monikę, można przewidzieć, że nadużyje czosnku,
a zapas suszonych pomidorów i śliwek ulegnie poważnemu uszczupleniu. W jej daniach aż brązowo
od oliwek i papryki. Przyprawia po bałkańsku, na ostro. Laszlo i Arminius, gdy wpadli kiedyś na
obiad, nie mogli wyjść z podziwu.
Wyposażenia dopełnia trochę sprzętów, które nieczęsto widuje się we współczesnej kuchni.
Moździerze mosiężne i ceramiczne, miedziane rondle, prasa do sera, dzieżki do zaczyniania ciasta,
małe żarna, maselnica... Do odmierzania składników służą dwie wagi, jedna szalkowa, druga to stary
bezmian. Cały ten sprzęt jest sprawny i regularnie używany.
Stanisława mocniej dokręciła korbę praski. Ostatnie kilka kropli spłynęło rynienką do
podstawionej szklanki. Alchemiczka uniosła zawartość i obejrzała ją pod światło. Płyn był mętny, ale
kolor ją właściwie zadowolił.
- Olej orzechowy - powiedziała w zadumie jej kuzynka. - Nie prościej kupić w supermarkecie?
- Tamten jest rafinowany na gorąco, a nasz na zimno. - Monika cierpliwie tłumaczyła różnicę.
- To znaczy?
- Oj, to inna technologia. Tamten się gniecie i podgrzewa, żeby wyciekł. A my tylko gnieciemy
i ściskamy.
- To jak z oliwą pierwszego i drugiego tłoczenia - wyjaśniła alchemiczka. - Poza tym kosztuje
ździebko za drogo.
- Będziemy klarować? - zapytała księżniczka.
- E, po co? Zaraz i tak zużyjemy.
Rozgrzała tłuszcz na patelni. Rzuciła na to plastry mocno naczosnkowanej baraniny i krążki
gruzińskiego sera. Niebiański zapach wypełnił mieszkanie.
- Ech, Gruzja... - Księżniczka wyjęła z lodówki dobrze schłodzoną butelkę wina Gurdjaani. -
Nie byłam tam... No, będzie z dziewięćdziesiąt lat. To piękny kraj. Klasztor Sziomgwime, Mccheta...
A i kuchnia ciekawa.
- Tak - westchnęła Stanisława. - Ale czasem nie warto wracać w miejsca, które się ukochało.
Pamiętam taki karawanseraj w Egipcie. Śliczny, mały hotelik opodal piramid, prowadzili go
Koptowie. Dziś stoi tam ohydny, dziesięciopiętrowy i pięciogwiazdkowy klocek. Nawet Etiopia bardzo
się zmieniła. A jak jesienią wpadłam do Kruszewic...
- Nasza rodzinna wieś? - zagadnęła agentka. Alchemiczka spojrzała na nią półprzytomnie.
- Nigdy tam nie byłam. - Katarzyna zaczerwieniła się. - Dziadek wspominał tylko, że wygonili
ich w czterdziestym ósmym, jak robili kolektywizację. Trochę wygrzebałam po książkach informacji,
ale w sumie nic szczególnie ciekawego...
- Z dworu pozostał już tylko fundament - powiedziała kuzynka. - Ze wsi zgoła nic. Wygląda mi
na to, że kochana władza starała się zetrzeć z powierzchni ziemi każdy ślad. Dziś to tylko ruiny i
skupisko baraków. Ale wzgórza się nie zmieniły. I krzaki pigwy ciągle tam rosną... - Zamyśliła się. -
Nawet krzyża na wzgórzu nie uszanowali. - Wstała i podeszła do okna.
Oparła czoło o szybę i popatrzyła w ciemność. Jej plecami wstrząsnął szloch.
- Nie zostało nic, tylko jedna szabla i to, co pamiętam, garść wspomnień zamknięta w mojej
głowie... - Łkała. - Wszystko, co budowaliśmy przez sześćset lat, poszło na marne.
Katarzyna podskoczyła i objęła Stasię ramieniem. Monika odwróciła się i w milczeniu
pilnowała kolacji.
- Uspokój się - poprosiła agentka. - Nic na to nie poradzimy. Przepadło...
 
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Plecy kuzynki drgnęły i nagle szloch urwał się jak ucięty nożem. Oderwała dłonie od parapetu,
podeszła do ściany i zdjęła z niej szablę. Obnażyła ostrze i przez długą chwilę patrzyła na poznaczoną
szczerbami stal. Zbierała się w sobie. Gdy się odwróciła, już nie płakała. Jej oczy lśniły ponurym,
wewnętrznym ogniem.
- O, nie - powiedziała z zacięciem. - Nas, Kruszewskich, tak łatwo się z ojcowizny nie
wyrzuca! Odzyskamy majątek. A jak się komuś nie spodoba, to nahajami pokażemy mu, gdzie jego
miejsce!
- Nie przesadzaj. Jeśli ktoś będzie nam bruździł, to go ustawimy, ale nie nastawiaj się od razu
na konfrontację. I nie nahajką, dziś używa się subtelniejszych metod. Zresztą i wtedy chyba nieczęsto
ją stosowałaś?
- Chyba ze dwa razy. Co do metod subtelnych, już zacznij się przygotowywać.
- Tak sądzisz?
- Po prostu znam życie. Prawowici właściciele nigdzie nie są mile widziani.
Księżniczka bezszelestnie rozstawiła talerze na stole. Cmoknął korek wyrwany z szyjki butelki.
Zasiadły do kolacji.
- Poważnie chcesz tam wrócić? - zapytała Katarzyna. - Odniosłam wrażenie, że lubisz raczej
włóczyć się po świecie. Kilka lat tu, kilka tam. Znasz ze dwadzieścia języków, wszędzie jesteś jakby
trochę u siebie...
- Ale mam dość. Takie życie jest jałowe. Poza tym ciągnęło mnie do Polski. Myślałam, że
Kraków, moje ulubione miasto...
- A teraz poczułaś, że jednak...
- Tam jest moje miejsce. Wiem, pewnie masz mnie za idiotkę, wpadłam na jakiś pomysł pięć
minut temu i już chcę się brać za realizację.
- Mnie się podoba, ale pochopne działania to szaleństwo. Sama powiedziałaś, że prawowici
właściciele nigdzie nie są mile widziani. Mam już nawet plan, jak powinnyśmy się przygotować.
- Jak?
- Po pierwsze, trzeba zrobić dokładną wizję lokalną. Po drugie, sprawdzić, w czyich rękach jest
obecnie majątek, a jeśli jest własnością państwa, kto podejmuje decyzje o jego losie. Należy ustalić,
kto jest kim na tym terenie, a potem poszukać na wszystkich potężnych haków.
- Haków? - zdziwiła się Stanisława.
- Jeśli spróbują nam bruździć, musimy być gotowe do kontrataku. Odwet powinien być
straszliwy i natychmiastowy. Przydałaby się mała demonstracja siły na początek. Warto też w
lokalnych strukturach władzy umieścić własną agenturę. Dzięki temu będziemy z wyprzedzeniem
informowane o wszystkich posunięciach.
- Agenturę?
- Dwóch lub trzech ludzi, którzy będą działali niezależnie od siebie, ba, nawet nie wiedząc, że
nie są jedynymi agentami.
Monika pokiwała głową z uznaniem.
- To co? - Stanisława puściła całą tę przemowę częściowo mimo uszu. - Może wybierzemy się
w weekend rozejrzeć po okolicy? - Rozłożyła na wolnej części stołu mapę. - Niedaleko jest stadnina,
pożyczymy sobie trzy koniki, bo z tego, co pamiętam, droga jest w tragicznym stanie. Zresztą, jadąc
samochodem przez wieś, przedwcześnie spłoszymy mieszkańców. Konno możemy dotrzeć tam
ścieżką przez las i przekraść się do Kruszewie jakby od kuchni...
- Dobry pomysł. - Katarzyna wolała się nie przyznawać, że po raz pierwszy będzie siedzieć w
siodle.
* * *
Dotarły właśnie na skraj doliny, gdy ze wschodu dmuchnął zimny wiatr. Chłód przeniknął je
natychmiast do kości.
Wysoko w lesie, pośród wzgórz, bije źródło. Wartki strumyk zasila nieduży staw otoczony
kamieniami. Na brzegu widać jeszcze fundamenty starego młyna. Przez dawną młynówkę woda
wpada do niewielkiej sadzawki i dalej, już jako wesoła rzeczka, spływa na dno doliny. Dwór stał na
plateau prawie na wysokości ruin. Dziś został po nim tylko prostokąt podmurówki. Po zabudowaniach
folwarku nie ma śladu. Wszystko zarastają krzaki dzikiego bzu. Na stoku, gdzie kiedyś był ogród,
rozpleniły się pigwy. I jeszcze sad, dobre pół hektara kompletnie zdziczałych jabłonek i śliw.
Wieś leżała zawsze na dole, rozrzucona po obu stronach rzeczki, przecięta drogą wiodącą od
przełęczy do dworu. Z dostatnich niegdyś gospodarstw nie pozostało nic. Wszystko zmiotły wojny i
czerwona władza. Chaty, obórki i stodoły zburzono, a na ich miejscu wzniesiono dwa długie baraki po
kilkanaście mieszkań. Przed nimi w czasach świetności PGR Kruszewice były ogródki, ale teraz
 
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
straszą tylko zardzewiałe słupki - pamiątka po ogrodzeniach. Obok dostawiono budynek z pustaków
mieszczący niegdyś biura, magazyn i salkę klubową. Kawałek dalej były kiedyś silosy na kukurydzę,
zbiornik na gnojówkę i chlewnie. Silosy oczywiście skradli nieznani sprawcy, przypominają o nich
tylko kruszejące betonowe podstawy. Dach chlewni zapadł się, a ściany popękały. Dróżki wyłożone
perforowanymi, betonowymi płytami dawno zarosły. Asfalt szosy biegnącej pomiędzy barakami
przypomina powierzchnię Księżyca.
Tyle zdążyły zobaczyć, nim ciężkie, ołowiane chmury pokryły cały widnokrąg, a delikatna
mżawka zamieniła się momentalnie w prawdziwą ulewę.
- Średnio nam się ta wycieczka udała - westchnęła Stanisława. - Zawracamy. Gdzie Monika?
- Gdzieś tam. - Katarzyna próbowała przebić wzrokiem wodny tuman. - Widzę ją, chyba już
jedzie.
* * *
Deszcz pochłaniał szybko rozległą dolinę. Kryte eternitem dachy baraków przez moment
majaczyły niczym wraki statków spoczywające kilem do góry, a potem znikły. Stary Maciej wyszedł z
domu, ostrożnie przekraczając zgniły próg. Wiszące na paskach linoleum drzwi uderzyły o
wzniesioną z pustaków ścianę. Kopnął na bok poniewierającą się pod nogami pustą flaszkę, stanął w
miejscu byłego ogródka i dobywszy siurka, ulżył pęcherzowi.
Beknął głośno, rozsiewając wokoło woń przetrawionego już nieco taniego wina, pierdnął i już
miał wracać do barłogu, gdy nieoczekiwanie poczuł na sobie czyjś badawczy wzrok. Uniósł głowę.
Wodny tuman rozwiewał się chwilami. Po drugiej stronie nieistniejącego płotu na niedużej, gniadej
klaczy siedziała z gracją dziewczyna. Złociste włosy wymykające się spod eleganckiego toczka spięła
z tyłu w kucyk. Maciej czknął i zatoczył się lekko, ale na szczęście futryna była pod ręką i miał się
czego złapać. Dziewczyna, na oko sądząc, miała nie więcej niż szesnaście lat, więc schował ptaka do
rozporka. Nadal mierzyła go wzrokiem, a on czuł, jak to spojrzenie wywraca go na drugą stronę.
Coś było nie tak. Co ona tu, u licha, robiła? Były PGR Kruszewice leżał z dala od innych wsi i
głównych szos. Obcy zapuszczali się tu wyjątkowo rzadko. W dodatku nastolatka była nienaturalnie
czysta - teraz dopiero to spostrzegł. Białe spodnie, jasna bluzka, peleryna narzucona na ramiona...
Nawet strzemiona lśniły jak świeżo wypolerowane. Dziewczyna uderzyła klacz piętami i po chwili
zniknęła w ulewie. Z dali dobiegło rżenie jeszcze co najmniej dwu koni.
- Diabli nadali - mruknął, spluwając uroczyście. Stał przez jakiś czas, zastanawiając się, co
robić. Tak, o nieoczekiwanym spotkaniu należy powiadomić kogo trzeba... Założył dziurawe
gumofilce i poczłapał przez kląskające błoto do sąsiedniego baraku. Józwa, były sołtys, już nie spał.
Od samego świtu siedział przy aparaturze. Pomieszczenie, w którym urządził bimbrownię, nie było
duże. Kiedyś stał tu zapasowy agregat prądotwórczy. Dym z paleniska uchodził częściowo przez
komin, częściowo snuł się po klitce niczym mgły nad norweskim fiordem. Poblask ognia na
zakopconych szybach oraz gruba, wieloletnia warstwa sadzy na ścianach nadawały melinie wygląd
zbliżony do jaskini Hefajstosa.
Słysząc, że ktoś wszedł, bimbrownik odwrócił w stronę gościa czerwoną gębę pokrytą
trzydniowym zarostem. Rozchełstany na piersi, brudny drelich odsłaniał kępy siwych kudłów
porastających tors.
- A, to ty - burknął. - Poczekaj, aż skończę... Chłodnica, wymontowana z wraku ciężarówki,
hurkotała głucho, a do podstawionego słoika kapał mętny i cuchnący buraczany samogon.
- Czego? - zapytał wreszcie.
Widok przyjaciela odrobinę go zdziwił - Maciej rzadko wstawał z wyrka przed południem.
- Widziałem coś dziwnego... - zaczął opowiadać gość.
Były sołtys słuchał go długo i uważnie.
- Jesienią widziałeś dziedziczkę na rowerze - powiedział. - A teraz to... - Zasępił się.
- Co to znaczy?
- Dobrze nie jest. Coś będzie, a może i nie będzie. - Poskrobał się po zawszonej czuprynie. -
Budź Hankę...
- Jestem. - Była brygadzistka stanęła w drzwiach, swoją tuszą wypełniając niemal całą futrynę.
- Też nie mogę spać. Coś się dzieje?
Opowiedzieli jej.
- Daj jajko - poleciła, szczerząc krzywe, popsute zęby.
Podreptał w kąt i wydobył jedno z koszyka. Położyła je na blacie i zakręciła zręcznie grubymi
jak ogórki paluchami. Potem nadtłukła i wylała do szklanki.
- Żółtko czerwonawe - mruknęła. - Idą zmiany. Pociągnęła samogonu prosto ze słoika, a potem
splunęła w palenisko i długo obserwowała płomienie.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin