Rees Matt - Kolaborant z Betlejem.pdf

(771 KB) Pobierz
Matt Rees
KOLABORANT Z
BETLEJEM
Z angielskiego przełożył Grzegorz Woźniak
ROZDZIAŁ 1
Omar Jussef, nauczyciel uczący historii nieszczęsne dzieciaki z obozu dla uchodźców
Dehajsza, wspinał się z wysiłkiem krętą drogą na skraju Bejt Dżala pośród szarych
kamiennych domów wzniesionych jeszcze za czasów osmańskich. Był już wieczór i zerwał
się silny wiatr. Omar przystanął na chwilę, wyjął grzebyk z kieszeni tweedowej marynarki i
próbował przyczesać kosmyk siwych włosów skrywających łysinę. W bladym świetle latarni
spojrzał z obrzydzeniem na grudki wyschłego błota, które przylgnęły do brązowych półbutów
w czasie marszu po wyboistej drodze na przedmieściach Betlejem.
Za skrytym w mroku przejściem między domami ktoś - chyba wartownik - chrząknął
głośno i splunął. Plwocina wylądowała tuż na granicy cienia, jakby specjalnie, żeby Omar
Jussef ją zobaczył. Z niemałym trudem stłumił w sobie chęć zwymyślania wartownika za
wulgarny gest. Gdyby był u siebie, w szkole dla dziewcząt prowadzonej przez ONZ-owską
Agencję do spraw Pomocy Uchodźcom Palestyńskim, nie wahałby się ani chwili, tylko
skarciłby ordynusa bez namysłu.
W mroku widział sylwetkę uzbrojonego osiłka, doskonale wiedział, że tacy jak on
zawsze są wulgarni. Lekko drżącymi rękami raz jeszcze spróbował uładzić zmierzwione
włosy, po czym spojrzał z westchnieniem na buty i zanurzył się w ciemną uliczkę.
Doszedł do niewielkiego placyku między domami i przystanął, żeby odetchnąć przed
wejściem do greckiego klubu prawosławnego. Solidne kamienne ściany wznoszące się
wysoko, szersze od zewnątrz, węższe od środka okna o łukowatych zwieńczeniach, zdawały
się świadczyć, że budynek miał również pełnić rolę warowni. Drzwi wejściowe zdobił
kamienny tympanon. W środku panował mrok i cisza. Nieliczne lampy na ścianach malowały
żółcią ledwie widoczne sklepienie i czerwone kraciaste obrusy na stołach. W sali
restauracyjnej był tylko jeden gość. Siedział przy stoliku w kącie pod fotografią
niegdysiejszego dygnitarza w fezie na głowie, łypiącego oczami bez wyrazu, jak zwykle na
starych zdjęciach. Widząc wchodzącego, ospały kelner na wpół podniósł się z miejsca, ale
Omar Jussef dał mu znak, że nie trzeba, i raźno ruszył do stolika George’a Saby.
- Czy wartownicy z Brygad Męczenników nie sprawili ci kłopotów, Abu Ramizie? -
spytał George na powitanie.
Użył bardzo popularnego w języku arabskim zwrotu złożonego ze słowa „Abu”
(ojciec) oraz imienia jego najstarszego syna, co świadczy o szacunku i zażyłości między
rozmówcami.
- Tylko jeden sukinsyn omal nie opluł mi butów - uśmiechnął się kwaśno Omar
Jussef. - Poza nim nikt nie zgrywał się na bohatera. Zresztą wygląda, jakby wszyscy
wyparowali z okolicy.
- Niedobrze, widać czegoś się spodziewają - zaśmiał się George. - Ci wielcy
bojownicy o wolność ludu Palestyny zawsze zmywają się pierwsi, gdy mają nadejść
Izraelczycy.
George Saba miał trzydzieści pięć lat i w przeciwieństwie do drobnego i schludnego
Omara Jussefa był mężczyzną rosłym i niechlujnym, o gęstych włosach z siwymi pasmami na
skroniach. Siwizna oprószała także jego wielkie, krzaczaste brwi, bujne jak spienione morskie
fale. Było chłodno, nosił więc ciepłą kraciastą flanelową koszulę i błękitną pikowaną kurtkę z
zamkiem błyskawicznym rozpiętym aż po wielki brzuch. Omar Jussef szczycił się swoim
byłym uczniem, jednym z pierwszych, jakich kształcił. Nie dlatego, że George osiągnął w
życiu coś niezwykłego, ale dlatego, że wyrósł na człowieka uczciwego i pracował w
zawodzie, w którym przydawała mu się wiedza wyniesiona z lekcji historii u Omara. George
handlował antykami. Wyszukiwał arabskie i perskie meble pozostałe po czasach świetności,
odnawiał je, uzupełniał braki w inkrustowanych macicą perłową powierzchniach i
sprzedawał, głównie Żydom, którzy wpadali do jego warsztatu przy obwodnicy za miastem.
- Przeczytałem dziś parę stron z tej pięknej starej Biblii, którą mi podarowałeś, Abu
Ramizie - rzekł George.
- Tak, to piękna rzecz - zgodził się Omar Jussef. Uśmiechnęli się. Zanim przeszedł do
szkoły ONZ-owskiej, Omar Jussef uczył w szkole prowadzonej przez braci lasalianów w
Betlejem, a jednym z jego najlepszych uczniów był właśnie George Saba. Gdy George zrobił
dyplom, Omar ofiarował mu na pamiątkę stare arabskie wydanie Biblii w czarnej skórkowej
oprawie. Odziedziczył tę Biblię po ojcu, który dostał ją od pewnego księdza w Jerozolimie
jeszcze za czasów imperium osmańskiego, a już wtedy księga miała sporo lat. Owego księdza
ojciec Omara poznał w domu tureckiego beja i zaprzyjaźnił się z nim W tamtych czasach
bliskie stosunki katolickiego duchownego z klasztoru przy Bramie Jafy w Jerozolimie z
muzułmańskim muchtarem - naczelnikiem - podmiejskiej wioski okolonej gajem oliwkowym
nie uchodziły za dziwne ani tym bardziej za godne potępienia. Ale już wtedy, gdy Omar
przekazał Biblię George’owi, muzułmanie i chrześcijanie jęli się od siebie odsuwać, a do ich
wzajemnych stosunków wkradała się nienawiść.
A teraz było jeszcze gorzej.
- Nie chodzi o religię - rzekł Saba. - Może gdyby nie było ani Biblii, ani Koranu
żyłoby nam się szczęśliwiej? Gdyby słynna gwiazda objawiła się mędrcom nie nad Betlejem,
ale - powiedzmy - nad Bagdadem, pewnie życie byłoby tu jaśniejsze. Chcę powiedzieć tylko,
że ilekroć sięgam po Biblię, to myślę o tobie, Abu Ramizie, i o wszystkim, co ci
zawdzięczam.
Omar Jussef nalał sobie wody mineralnej z plastikowej butelki. Brązowe oczy
zwilgotniały mu ze wzruszenia, a myślą cofnął się w przeszłość. Ta prastara Biblia! Ileż
mądrych głów pochylało się z szacunkiem nad tymi kartami. Ile rąk zostawiło ślady na jej
stronicach. Ojciec, który ją czytał, odszedł trzydzieści lat temu. Później pochylał się nad nią
ten chłopak, dziś dojrzały mężczyzna, którego on, Omar, wychował. Spojrzał z sympatią na
George’a i dyskretnie otarł palcami oczy.
George zamówił mezze - zestaw przystawek złożony z sałatek i grillowanego mięsa.
Zjedli w milczeniu. Kelner przyniósł im na deser baklawę [*Baklawa - tradycyjny deser z
ciasta póifrancuskiego przekładanego orzechami i migdałami z cukrem lub miodem] oraz
herbatę dla George’a i mocną gorzką kawę dla Omara.
- Kiedy mieszkałem w Chile, też się z nią nie rozstawałem. - George nawiązał do
Biblii.
Wielu chrześcijan z Bejt Dżala, rodzinnej wioski George’a, emigrowało wzorem
przodków do Chile. Ściągała ich tam wizja lepszego życia, jak również świadomość, że wiara,
która tu budziła coraz większą nienawiść ze strony muzułmanów, tam była religią większości.
W Santiago George zajmował się sprowadzaniem od kuzyna, właściciela stolarni w
Bab Tuma - chrześcijańskiej dzielnicy Damaszku - składanych stolików do gry w tryktraka i
szachy, wykładanych zielonym suknem stolików do kart, inkrustowanych biurek oraz
tabliczek z arabskimi i hiszpańskimi hasłami pokoju. Sprzedawał je miejscowym
nuworyszom z branży winiarskiej. W Chile ożenił się z Sofią - córką palestyńskiego
chrześcijanina. Lubiła Chile i czuła się tam szczęśliwa, ale George tęsknił za ojcem, Habibem,
i stopniowo udało mu się ją przekonać, że skoro w Bejt Dżala nastał pokój, mogą wrócić w
rodzinne strony.
Po powrocie George odnowił znajomość z Omarem Jussefem i spotykali się od czasu
do czasu, ale dziś po raz pierwszy rozmawiali w cztery oczy.
- W domu nic się nie zmieniło - stwierdził George. Jak dawniej wisi tam mnóstwo
strojów ślubnych. W salonie te, które tata wypożycza, a w sypialni - przeznaczone na
sprzedaż. Wszystkie starannie zapakowane w folię. Tylko że teraz ledwie je widać zza moich
mebli - antycznych kredensów z Syrii i starych ozdobnych luster, które, niestety, przestały się
sprzedawać.
- Lustra? I ty się dziwisz? Kto w dzisiejszych czasach chce spojrzeć sobie w oczy? -
zaśmiał się ironicznie Omar. - Korupcja szaleje, coraz więcej przemocy i nic z tym nie można
zrobić. Miastem rządzi banda tępych sukinsynów, których boi się nawet policja.
- Właśnie zastanawiałem się nad tym - rzekł George. - Brygady Męczenników
przychodzą tu i otwierają ogień na Gilo, po drugiej stronie doliny. Wtedy Żydzi też zaczynają
strzelać, a zaraz potem przysyłają tu czołgi. W mój dom trafiło kilka pocisków. Sukinsyny
urządziły sobie strzelnicę na dachu, a Żydzi oczywiście odpowiedzieli ogniem. Jedna kula
trafiła prosto w okno salonu, przebiła drzwi z litego drewna, przeleciała przez cały korytarz i
utkwiła w lodówce. - Omar dostrzegł błysk w oczach George’a. - Nie pozwolę, by się to
powtórzyło - rzekł przez zaciśnięte zęby. - Bądź ostrożny, George. - Omar położył rękę na
tłustej dłoni przyjaciela. - Ja mogę mówić, co myślę o Brygadach Męczenników, bo mam za
sobą cały mój klan. Gdyby chcieli się do mnie dobrać, naraziliby się połowie Dehajszy, więc
się nie odważą. Ale ty, George, jesteś chrześcijaninem i nie masz takiego wsparcia.
- Chyba za długo byłem za granicą, żeby się godzić na to, co tu się dzieje. - George
podniósł wzrok. Jego błękitne oczy przybrały stalową barwę. - A może po prostu nie potrafię
zapomnieć tego, czego mnie uczyłeś, że trzeba mieć zasady i żyć wedle nich.
Omar milczał, dopijając kawę.
- A wiesz, kto jeszcze z naszych wrócił do Betlejem? - Choć starał się opanować, w
głosie George’a czuło się napięcie. - Elias Biszara.
- Naprawdę? - uśmiechnął się Omar.
- Nie wiedziałeś? No cóż, przyjechał ledwie tydzień temu. Jestem pewien, że cię
odwiedzi, gdy tylko się urządzi.
Elias Biszara był młodszy od George’a, ale również należał do ulubieńców Omara w
szkole lasalianów.
- Słyszałem, że zrobił doktorat w Watykanie?
- Tak, a potem został w Rzymie, sekretarzując jednemu z kardynałów. Ale właśnie
zjawił się i jest po dawnemu w Bazylice Narodzenia Pańskiego. Zdaję sobie sprawę, że
wracając tu, obaj naraziliśmy się na kłopoty. Dlaczego? Nie wiem, czy zrozumiesz, Abu
Ramizie. Gdy dorastaliśmy, marzyliśmy stale, żeby wyjechać, zarabiać i spokojnie żyć. Tylko
że na obczyźnie zawsze przychodzi taki dzień, kiedy zaczyna się tęsknić za prawdziwym
hummusem, za jasnym słońcem nad wzgórzami, za dźwiękiem dzwonów w kościołach i
nawoływaniem muezinów z minaretów. Raptem zaczyna tego brakować i człowieka ogarnia
nostalgia tak wielka, że nie może sobie dać rady. I wraca, bez względu na wszystko.
- Odwiedzę Eliasa w bazylice, gdy tylko będę mógł.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin