Dragonlance - Kroniki Raistlina 2 - Towarzysze Broni.rtf

(3781 KB) Pobierz

E-book od forum SmoczaLanca.pun.pl

 

Dragon Lance

KRONIKI RAISTLINA

TOM II

 

 

Margaret Weis, Don Perrin

 

TOWARZYSZE

BRONI

 

Przełożyła Maja Brzozowska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Tracy’ego Hickmana

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Inne postaci w Smoczej Lancy mogą przynależeć do różnych twórców, ale Margaret od samego początku dala jasno do zrozumienia wszystkim zainteresowanym, że Raistlin należy do niej i tylko do niej. Nigdy nie skąpiliśmy jej mrocznego maga zdawała się być jedyną osobą zdolną osłodzić jego charakter i ulżyć jego strapionemu umysłowi.

Tracy Hickman

 

Ciągle uczę się o Raistlinie. Z każdą książką o nim, jego bliźniaku i ich przygodach odkrywam coś nowego.

Margaret Weis

 

 

 

 

 

Osnowa: nici, które ciągną się wzdłuż krosien, zazwyczaj ciaśniej owinięte niż wątek czy trama, z którą nici te krzyżują się, tworząc tkaninę lub sztukę materiału'. Wątek: nici, które ciągnąc się w poprzek krosien, krzyżują się pod kątem prostym z nićmi osnowy i przeplatają się z nimi. Oksfordzki Słownik Angielski (wydanie drugie)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KSIĘGA 1

 

Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz, Czerwony. Nie chcę znać twojego imienia. Jeśli uda ci się przeżyć ze trzy pierwsze bitwy, wtedy być może je zapamiętam. A fe nie wcześniej. Kiedyś zapamiętywałem imiona, ale to była cholerna strata czasu. Jak tylko zaczynałem rzygulca kojarzyć, ten zaraz zdychał na moich oczach. Teraz mam to gdzieś.

Horkin, Mistrz Czamoksięstwa

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

Mgły zasnuły Wieżę Wysokiej Magii w Wayreth; z wolna zaczął padać deszcz. Jego krople lśniły na oknach o kamiennych framugach, rozpryskiwały się na masywnych gzymsach i spływały strużkami w dół obsydianowych ścian Wieży, gdzie zbierały się na dziedzińcu, tworząc kałuże. Stała tam oślica oraz dwa konie objuczone kocami i podróżnymi sakwami, gotowe do drogi. Oślica schyliła łeb, zgarbiła grzbiet, uszy położyła po sobie. Było to stworzenie rozpuszczone, przywykłe do obroku, przytulnej stajni, drogi skąpanej w słońcu, kroku niespiesznego i spokojnego. lenny, gdyż tak ją zwano, nie rozumiała zatem ani trochę, dlaczego jej pan wybiera się w podróż w tak mokry dzień, opierała się więc jak dotąd wszelkim wysilkom wyciągnięcia jej z przegrody w stajni. Krzepki mężczyzna, który odważył się tego spróbować, masował właśnie stłuczone udo. Oślica zapewne długo jeszcze grzałaby się w swoim ciepłym boksie, gdyby nie padła ofiarą podstępu, okrutnego figla, jaki spłatał jej ów wielki człowiek. Aromatyczna woń marchwi, kuszący zapach jabłka - oto, co przywiodło ją do upadku. Stała teraz w deszczu, bardzo w swoim odczuciu sponiewierana, z mocnym postanowieniem sprawienia bólu wielkiemu człowiekowi, sprawienia, by wszyscy oni tego pożałowali. Przełożony Konklawe, Mistrz Wieży Wysokiej Magii w Wayreth - Par-Salian, przyglądał się stojącej na podwórzu oślicy z okien swojej komnaty w Wieży Północnej. Zauważył, jak zwierzę nerwowo strzyże uszami, i skrzywił się mimowolnie, gdy lewe tylne kopyto wierzgnęło w kierunku Caramona Majere'a usiłującego w tym czasie przytroczyć kolejny pakunek do oślego grzbietu. Caramon zdążył już tego dnia posmakować ciosu oślicy, więc miał się na baczności. On także zauważył ostrzegawczy ruch, w mig pojął jego znaczenie i w porę zdołał uniknąć kopnięcia. Łagodnie przejechał dłonią po karku zwierzęcia, wyjął kolejne jabłko, ale oślica spuściła łeb. Z tego, co mógł dojrzeć, Par-Salian domyślił się - a znał się co nieco na osłach, choć niewielu pewnie dałoby temu wiarę - że ta nieokiełznana bestia zamierza wytarzać się na ziemi. Błogo nieświadom tego, że lada moment całe jego misterne pakowanie weźmie w łeb - rozrzucone, stratowane, o skąpaniu w kałuży nie wspominając - Caramon zabrał się do sposobienia koni do drogi. Te zaś, w przeciwieństwie do oślicy, zdawały się radować, że mogą opuścić stajnię - miejsce do cna nudne i ograniczające ich swobodę. Widać było, że nie mogą już się doczekać rześkiego galopu, okazji do rozprostowania kości, poznania nowych krajobrazów. Konie zaczęły brykać, stąpać i podrygiwać radośnie na bruku dziedzińca. Chuchały i prychały na deszcz, zerkając z nie ukrywaną ciekawością na ciągnącą się za bramą drogę. Par-Salian także na nią spoglądał. Widział ją zapewne wyraźniej niż ktokolwiek inny w owym czasie na całym Krynnie, widział, dokąd prowadzi. Widział próby i wielkie trudy, widział niebezpieczeństwo Dostrzegał także nadzieję, choć jej światło było przyćmione i migotliwe, niczym magiczny blask rzucany przez kryształ na lasce młodego maga. Za ową nadzieję Par-Salian zapłacił straszną cenę, a ona sama nie dała mu jak dotąd niczego poza nowymi niebezpieczeństwami. Musiał mimo to zachować wiarę. Wiarę w bogów, w samego siebie, w tego wreszcie, którego wybrał, aby stał się jego mieczem bitewnym. "Miecz" stał tymczasem na dziedzińcu, w strugach deszczu przedstawiając sobą iście opłakany widok. Pokasłując od czasu do czasu, drżący, zziębnięty, obserwował, jak jego brat - kuśtykając nieznacznie z powodu potłuczonego uda - szykował konie do drogi. Wojownik pokroju Caramona zapewne bez wahania odrzuciłby taki oręż, bo widać było od razu, że jest słaby i kruchy, gotów złamać się przy pierwszym starciu.

12

 

Par-Salian lepiej jednak znał ów "miecz", niż ten znał samego siebie. Wiedział, że żelazna wola młodego maga hartowana krwią, wypalana w płomieniach, wykuta młotem przeznaczenia, a studzona jego własnymi łzami - stanowiła najprzedniejszą stal, mocną i ostrą. Par-Salian stworzył zaiste świetnie ostrzoną broń, lecz jak każda inna i ta była obosieczna, Można było za jej pomocą bronić słabych i niewinnych, ale też użyć jej przeciwko nim. Nie wiedział jeszcze, którym ostrzem miecz ów będzie ciąć. Wątpił także, żeby sam "miecz" to wiedział. Młody mag, ubrany w nowe czerwone szaty, proste, ręcznie tkane i bez zdobień - na lepsze nie mógł sobie pozwolić - stał na dziedzińcu skulony pod kwitnącym różanym krzewem, chroniąc się przed deszczem. Wąskimi ramionami raz po raz wstrząsał kaszel. Z każdym kaszlnięciem jego brat - krzepki i tryskający zdrowiem - przerywał na chwilę pracę i z niepokojem zerkał przez ramię na słabowitego bliźniaka. Par-Salian dostrzegał, jak młodzieniec zastyga wtedy w gniewie, widział, jak jego wargi układają się w słowa ostrej nagany - słyszał je niemalże - żeby brat zabrał się lepiej do swoich obowiązków, jego zaś zostawił w spokoju. Kolejna postać pojawiła się na dziedzińcu, w samą zresztą porę, by powstrzymać oślicę przed zrzuceniem z grzbietu niewygodnego ładunku. Antimodes, schludny, wytworny wręcz mężczyzna w kwiecie wieku, odziany w szare szaty - nie skalałby przecież białego stroju odciskającymi się brudem znojami podróży - i szeroki płaszcz z kapturem, był widokiem, jaki wita się z radością. Jego pogodna postawa zdawała się rozpraszać wiszące w powietrzu przygnębienie, gdy tak stał i strofował oślicę, głaszcząc jednocześnie czule jej ośle uszy, i sądząc po gestach - dawał rady krzepkiemu bliźniakowi na temat objuczania zwierząt. Par-Salian nie słyszał co prawda rozmowy tych dwóch, ale na sam ich widok uśmiechnął się. Antimodes był starym przyjacielem, mentorem i sponsorem młodego maga. Antimodes zadarł głowę i zwrócił wzrok ku Wieży północnej. Choć nie mógł dojrzeć przełożonego Bractwa z miejsca, w którym stał, wiedział, że ów jest tam i bacznie się im przygląda. Zmarszczył groźnie brwi i rzucił srogie spojrzenie, tak by Par-Salian był świadom jego gniewu i dezaprobaty. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że siąpiący deszcz i mgła były sprawką przełożonego Konklawe. Był on bowiem zdolny sprawować kontrolę nad pogodą w obrębie Wieży Wysokiej Magii. Równie dobrze mógłby zatem posłać swoich gości w drogę w wiosenny, słoneczny czas - gdyby tylko taka była jego wola. Po prawdzie, to nie pogoda stanowiła główne źródło rozsierdzenia Antimodesa. Prawdziwym powodem był sposób, w jaki Par-Salian poddał młodego maga Próbie w Wieży Wysokiej Magii. Obudził on w Antimodesie gniew, który zaciążył na długiej już przyjaźni obydwu mężczyzn. Deszcz zdawał się przemawiać za Par-Saliana: "Rozumiem twą troskę, przyjacielu, ale przecież nie mogą jedynie w słońcu upływać nasze dni. Krzew różany, by przetrwać, deszczu tak samo potrzebuje jak słonecznych promieni. A ów przygnębiający, mroczny dzień niczym, przyjacielu, niczym jest w porównaniu z tym, co ma dopiero nadejść!" Antimodes wstrząsnął głową, jakby rzeczywiście usłyszał myśli Par-Saliana, po czym nachmurzony odwrócił się od Wieży. Jako człowiek twardo stąpający po ziemi nie przywiązywał wagi do symboli i nie podobało mu się, że został zmuszony do' podjęcia podróży przemoknięty do szpiku kości. Tymczasem młody mag z uwagą obserwował Antimodesa. Kiedy ten zawrócił od Wieży i odszedł uspokajać podenerwowaną oślicę, Raistlin Majerę przeniósł wzrok na budowlę, wpatrywał się w to samo okno, w którym stał Par-Salian. Arcymag poczuł na sobie jego spojrzenie - spojrzenie złotych oczu o źrenicach w kształcie klepsydr - poczuł, jak go dotyka, jak rani jego ciało niczym koniuszek miecza prześlizgujący się po skórze. Złote oczy o przeklętym spojrzeniu nie stanowiły żadnej wskazówki, jakie myśli mogły skrywać. Raistlin nie do końca pojmował, co się z nim stało. Par-Salian drżał zaś na samą myśl, że nadejdzie dzień, w którym zrozumie. Taka była, niestety, część ceny.

14

 

"Czy młody mag był rozgoryczony, czy był rozżalony?" Par-Salian zapytywał sam siebie. Organizm miał wyniszczony, zdrowie w strzępach. Teraz już do końca swych dni pozostanie chorowity, łatwo będzie opadać z sił, ciągle w bólu, skazany na opiekę swego silniejszego brata. Tak, żal i gorycz byłyby naturalne i zrozumiałe. A może Raistlin pogodził się ze swoim losem? Czy ufał, że doskonała stal, z jakiej wykonane jest jego ostrze, warta była tej ceny? Prawdopodobnie nie. Nie znał jeszcze w pełni swojej mocy. Jeśli taka będzie wola bogów, nadejdzie czas, kiedy się o niej przekona. Niedługo już otrzymać miał swoją pierwszą lekcję. W Konklawe wszyscy arcyrnagowie znali historię Próby RaistIina - będąc albo naocznymi świadkami, albo słysząc o niej z ust swych towarzyszy. Wszyscy wiedzieli, co się podczas niej wydarzyło. Żaden z nich nie przyjąłby Raistlina na ucznia.

- Dusza jego do niego nie należy - orzekła wówczas Ladonna z Bractwa Czarnych Szat. - A kto wie, kiedy zjawi się prawowity właściciel, żądając zwrotu swojej własności. Młody mag potrzebował przewodnika, potrzebował praktyki - i to nie tylko w materii magicznej, lecz także w życiu. Par-Salian przeprowadził w tajemnicy śledztwo i znalazł nauczyciela dla Raistlina, nauczyciela, co do którego żywił nadzieję, że zdoła odpowiednio przygotować młodego maga. Po prawdzie, niecodzienny to był przewodnik, niemniej jednak Par-Salian wierzył w niego mocno, choć ów, słysząc to, pewnie popadłby w szczere zdziwienie. Działając z polecenia Par-Saliana, Antimodes wypytał się młodego maga i jego brata, czy z nastaniem wiosny byliby gotowi wyruszyć na wschód i zaciągnąć się w szeregi sławetnego lvora, barona Langtree jako żołnierze najemni. Byłoby to idealną szkolą dla młodego maga i jego wojowniczego brata, musieli bowiem zarabiać jakoś na chleb, a pobyt w wojsku pomógłby im dodatkowo nabrać biegłości w sztuce wojennej. Jej znajomość, jeśli Par-Salian dobrze myślał, odda im w późniejszym czasie wielkie przysługi. Nie było powodów do pośpiechu. Wczesną jesienią wojownicy odkładali na bok swój oręż i zaczynali rozglądać się za przytulnym schronieniem, gdzie mogliby spędzać mroźne zimowe dnie, grzejąc się przy ogniu i snując opowieści o własnym męstwie. Lato było czasem wojny, wiosna zaś do tej wojny przygotowaniem. Raistlin miałby zatem całą zimę, żeby stanąć na nogi. Czy może raczej, by pogodzić się z tym, że nigdy już nie odzyska pełni swoich sił; na słabość jego nie było bowiem żadnego lekarstwa. Tak uczciwe zajęcie jak służba wojskowa odciągnęłoby pewnie Raistlina od demonstrowania swoich zdolności przed publiką za pieniądze; zajmował się tym swego czasu, ku wielkiemu zresztą zgorszeniu Konklawe. Robienie przedstawień z samych siebie, pod warunkiem że parali się tym kuglarze i niewprawni .adepci Sztuki, nie było niczym złym. Jednak niedopuszczalne stawało się dla tych, którzy zostali zaakceptowani przez Konklawe. Par-Salian miał prócz tego jeszcze jeden powód, by wysłać Raistlina na służbę u barona, powód, którego młodzieniec, jeżeli tylko los będzie dla niego łaskawy, nigdy nie pozna. Antimodes zdawał się coś podejrzewać. Jego stary przyjaciel Par-Salian nie zwykł był robić rzeczy ot, tak sobie, przeciwnie wszystkie jego poczynania zawsze zmierzały ku wytyczonemu celowi. Antimodes podejmował wysiłki, by poznać ten cel był bowiem człowiekiem rozkochanym w tajemnicach, niczym skąpiec w swych monetach; uwielbiał przeliczać je pod osłoną nocy, pieścić je i napawać oczy ich widokiem. Niestety, przełożony Konklawe pozostawał wobec tych prób niewzruszony i nieodmiennie milczał; nie padłby ofiarą bodaj najprzebieglejszej zasadzki. Mężczyźni byli gotowi do drogi. Antirnodes wsiadł na swoją oślicę. Raistlin wspiął się na wierzchowca przy pomocy brata, pomocy, za którą wdzięczność co prawda okazał, acz skąpo i z wyraźną niechęcią. Caramon zaś, zachowując przykładną wręcz cierpliwość, sprawdził, czy brat siedzi pewnie i wygodnie, po czym sam lekko dosiadł swego grubokościstego rumaka. Antimodes wysunął się do przodu. Cała trójka zmierzała 16

 

w stronę bramy. Caramon jechał z głową schyloną przed zacinającym deszczem. Antimodes opuścił dziedziniec, rzucając przez ramię spojrzenie w stronę okien Wieży Północnej, spojrzenie będące jasnym odbiciem jego wzburzenia i rozgoryczenia. Raistlin wstrzymał konia tuż przed przekroczeniem bramy i obrócił się w siodle, żeby ostatni raz zobaczyć Wieżę Wysokiej Magii. Par-Salian domyślał się, co też mogło zaprzątać umysł tego młodego człowieka. Myśli niemalże takie same jak te, które to jego nawiedzały w młodości. "Jakże zmieniło się moje życie w ciągu zaledwie kilku krótkich dni! Przybywając do tego miejsca, byłem silnym i pewnym siebie człowiekiem. Opuszczam je słaby na ciele i zdruzgotany, z przeklętym spojrzeniem. A jednak opuszczam to miejsce jako zwycięzca. Opuszczam je z magią. By zdobyć to, co posiadam, duszę własną bym zaprzedał ... " - Tak - powiedział cicho Par-Salian, obserwując, jak trójka zbliża się do magicznego Lasu Wayreth, by tam zniknąć granic jego ludzkiego wzroku. Okiem umysłu śledził ich jednak o wiele dłużej. - Tak, zaprzedałbyś. Już zaprzedałeś. Choć jeszcze nie jesteś tego świadom. Deszcz przybrał na sile. Antimodes przeklinał pewnie teraz Par-Saliana z całego serca. Ten zaś uśmiechnął się. Wiedział, e gdy już wyjadą z puszczy, przywita ich słońce. Ciepło jego promieni osuszy ich, nie będą zmuszeni jechać całą drogę w przemoczonych ubraniach. Antimodes był człowiekiem majętnym i przywykłym do wygód. Par-Salian dałby sobie głowę uciąć, że spędzą noc w jakiejś cieszącej się dobrą sławą gospodzie. Wiedział też na pewno, że Antimodes zapłaci za wszystko, pod warunkiem że znajdzie sposób, by nie urazić przy tym bliźniaków, którzy mieli co prawda jedynie po kilka miedziaków w kiesach, lecz których duma napełnić by mogła skarbce królewskie Palanthas. Par-Salian odwrócił się od okna. Zbyt wiele miał przed sobą pracy, by mamotrawić cenny czas na wpatrywanie się w strugi deszczu. Rzucił na drzwi czar mający uniemożliwić dostęp do komnaty innym czarodziejom; czar o mocy tak wielkiej, że był w stanie powstrzymać nawet najpotężniejszych 17

 


magów, takich jak Ladonna z Bractwa Czarnych Szat. Mówi o Ladonnie, przyznać trzeba, iż już bardzo dawno nie gościł na Wieży; przyznać należy jednak i to, że lubowała się w przy bywaniu doń ni stąd, ni zowąd w najmniej stosownych ku tem momentach. Szczęściem, nigdy nie pomogło jej to w nakryci Par-Saliana na owych szczególnych studiach, jakim miał si za chwilę oddać. Ani ona, ani żaden inny mag - czy to mieszkaniec, czy też gość Wieży - nie wiedział nic o jego poczynaniach. Nie nadeszła jeszcze pora, by odsłonić tę cząstkę wiedzy, którą zdołał posiąść. N ie wiedział jeszcze wystarczająco wiele. Musiał pojąć więcej, by sprawdzić słuszność swoich pode].rzeń. Musiał pojąć więcej, by mieć pewność, że szpiedzy dostarczyli mu celnych i dokładnych informacji. Pewien, że nikt o mocy mniejszej niźli sam Solinari, Bóg Białej Magii, nie zdoła złamać czaru rzuconego na drzwi, Par-Salian usadowił się przy stole. Na stole tym - dziele krasnoludzkiej roboty, podarunku od jednego z thorbardińskich szlachciców w zamian za wyświadczone mu usługi - leżała księga. . Księga była stara, bardzo stara. Stara i zapomniana. Par-Salian natknął się na nią jedynie dzięki wzmiankom w innych tekstach, inaczej zapewne nigdy nie dowiedziałby się o jej istnieniu. Dowiedziawszy się zaś, spędził wiele godzin na poszukiwaniach w bibliotece Wysokiej Magii; bibliotece ksiąg-przewodników, ksiąg zaklęć i magicznych zwojów, bibliotece tak olbrzymiej, iż nigdy nie została skatalogowana. Nigdy też nie miała być, może poza umysłem Par-Saliana, gdyż w jej zbiorach znajdowały się teksty niebezpieczne, teksty, których istnienie musiało być pilnie strzeżone, teksty znane jedynie Przełożonym Trzech Bractw, wreszcie teksty dostępne tylko samemu Mistrzowi Wieży. Znajdowały się w niej również takie, o których istnieniu nie wiedział nawet on, czego dowodem była leżąca przed nim księga, księga, którą znalazł w końcu gdzieś w rogu magazynu, schowaną - czy to przez pomyłkę, czy też z rozmysłem - w pudle opatrzonym napisem "Dziecinna igraszka".

18

 

Sądząc na podstawie znajdujących się w nim prócz księgi artefaktów, pudło pochodziło jeszcze z czasów Humy, a do Wayreth przywędrowało z Wieży Wysokiej Magii w Palanthas Najprawdopodobniej było ono jednym z wielu pakowanych w pośpiechu, kiedy to magowie, odłożywszy na bok dumę, opuścili swoją Wieżę, unikając w ten sposób konieczności wypowiedzenia totalnej wojny ludowi Ansalonu. Pudło opisane jako "Dziecinna igraszka" zostało najprawdopodobniej wepchnięte w kąt, a następnie zapomniane w chaosie, jaki nastąpił po Kataklizmie. Par-Salian przesunął delikatnie dłonią po skórzanej oprawie starej księgi, jedynej zresztą, jaka znajdowała się w pudełku starł kurz, mysie bobki i pajęczyny, częściowo przesłaniające wytłoczony na okładce tytuł. Każda litera zdawała się nabrzmiewać pod opuszkami palców. Czuł, jakby znaki zostały wytłoczone na jego własnej skórze:

KSIĘGA SMOKÓW.

 

 

Rozdział 2

Drzewa Lasu Wayreth - magicznego i zwodniczego strażnika Wieży Wysokiej Magii - stanęły przed podróżnymi zwartym szeregiem niczym żołnierze na apelu wojskowym, strzeliste, ciche i srogie pod zwieszającymi się nisko chmurami. - Niczym gwardia honorowa - zauważył Raistlin. - Na pogrzeb chyba - mruknął Caramon. Nie podobał mu się ten las, nie był on bowiem zwyczajny, tylko wędrujący, i ukazywał się niespodzianie; był to las, który zdawał się niewidoczny w świetle poranka, a który - bodaj znikąd - wyłaniał się z nastaniem wieczoru, osaczając człowieka ze wszystkich stron. Niebezpieczne miejsce dla tych, którzy wkroczyli doń nieświadomie. Caramon poczuł ulgę, gdy wreszcie go opuścili, czy też może to Jas pozwolił im wreszcie odejść, Gęstwina - jakimkolwiek stało się to sposobem - zabrała ze sobą deszczowe chmury. Caramon zdjął kapelusz

 


i wystawił twarz do słońca, wygrzewając się w jego cieple i blasku. - Czuję, jakbym od miesięcy nie oglądał światła - powiedział stłumionym głosem, oglądając się ze strachem na Las Wayreth, który jawił się teraz potężną ścianą drzew o mokrych i czarnych konarach zasnutych szarą mgłą. '- Jak dobrze być z dala od tego miejsca! Nie chciałbym znaleźć się tam jeszcze raz tak długo, jak będę żył. - Nie ma powodów, dla których miałbyś to robić, Caramonie - odezwał się Raistlin. - Wierz mi, nikt już nigdy cię tam nie zaprosi. Ani mnie - dodał półgłosem. - To dobrze - powiedział Caramon stanowczym tonem. - Nie wiem, czemu mógłbyś w ogóle chcieć tam wracać. Nie po tym ... - zerknął na brata, a ujrzawszy jego ponure oblicze i błysk w oczach, stracił rezon - nie po tym ... no cóż ... po tym, co ci zrobili. Odwaga Caramona, tak srodze wystawiona na Próbę w Wieży Wysokiej Magii, odradzała się cudownie w ciepłych promieniach słońca, z dala od cieni rzucanych przez czujne, nieufne drzewa. - To nie było w porządku, co ci magowie zrobili z tobą, Raist! Mogę powiedzieć to otwarcie, teraz, kiedy jesteśmy już daleko od tego potwornego miejsca. Teraz, kiedy nie muszę się obawiać, że zostanę przemieniony w żuka czy mrówkę tylko dlatego, że mówię to, co myślę. - Oczywiście, nie miałem zamiaru urazić cię, panie dodał, zwracając się do trzeciego towarzysza podróży, odzianego w białe szaty arcymaga Antimodesa. - Doceniam, panie, wszystko, co dotychczas uczyniłeś dla mojego brata, myślę jednak, że mogłeś chociaż spróbować powstrzymać swoich towarzyszy przed znęcaniem się nad nim. To nie było konieczne. Raistlin mógł umrzeć. On przecież mało co nie umarł. A ty, panie, nie zrobiłeś nic. Najmniejszej, psiakrew, rzeczy! - Dość tego, Caramonie! - Raistlin, wstrząśnięty, przywołał brata do porządku. Zerknął z niepokojem na Antimodesa, ten jednak na szczęście najwyraźniej nie wziął ostrych słów Caramona za obrazę. Przeciwnie, arcymag zdawał się zgadzać

 

z tym, co zostało powiedziane. Niemniej jednak nie zmieniało to faktu, że Caramon kolejny raz zachował się jak błazen. - Zapominasz się, mój bracie - rzucił Raistlin ze złością w głosie. - Przeproś ... Nagły ucisk w gardle sprawił, że nie był w stanie złapać oddechu. Pozwolił lejcom opaść i kurczowo chwycił się łęku, tak slaby i oszołomiony, że bał się, czy utrzyma się na koniu. Przechyliwszy się przez siodło, rozpaczliwie próbował odkrztusić lo, co ściskało mu gardło. Płuca zdawały się palić - tak jak kiedyś, gdy przytłoczony był chorobą, gdy niemalże wpadł do grobu matki. Kasłał i kasłał, a mimo to nie udawało mu się zaczerpnąć tchu. Błękitny płomień zatańczył mu przed oczyma. "Nadszedł mój koniec!", pomyślał z przerażeniem. "Tego już nie zdołam przeżyć!" Atak ustąpił nagle i Raistlin drżąco wciągnął powietrze, i jeszcze raz, i jeszcze. Obraz stał się na powrót wyraźny. Palący ból zelżał. Zdołał usiąść prosto w siodle. Przetrząsnął ubranie w poszukiwaniu chustki, a kiedy ją znalazł, splunął krwią i flegmą, po czym wytarł usta. Chustkę zwinął szybko w ręku i zatknął z powrotem za miękki sznurkowy pas, którym był owinięty, splamiony zaś materiał upchnął w fałdach swojej czerwonej szaty, tak by nie dojrzał go Caramon. Bliźniak zdążył już zsiąść z konia i stał teraz przy boku Raistlina, przyglądając mu się z niepokojem; ramiona rozwarł szeroko - gotów w każdej chwili uratować brata przed upadkiem. Raistlin był zły na Cararnona, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin