Kornel Makuszyński
Stary mąż
Bogaty pewien i stary człowiek miał młodą żonę i rozmiękczenie mózgu; nie
wiadomo, czy dlatego miał rozmiękczenie mózgu, że miał młodą żonę, czy dlatego
miał młodą żonę, że miał rozmiękczenie mózgu. To pierwsze zdaje się być więcej
do prawdy podobnym, jako że młoda żona przypodobana być może do maszynki
przeznaczonej do wyciskania cytryn albo do pijawki, albo do galopujących suchot,
albo do raka w żołądku.
Prosta rzecz, że stary mąż był to człowiek wszelkiej litości godzien; chodził na
wszystkie koncerty i na trochę więcej niż na wszystkie odczyty; musiał znosić do
domu najnowsze książki i przyprowadzać młodych ludzi, by młoda żona mogła się
rozerwać. Proszę tych rozrywek źle nie rozumieć.
Stary mąż nieskończenie kochał młodą żonę: wstydził się siwych włosów i czernił
je dla miłości. Z wysiłkiem starał się nadać swoim nogom wszelkie pozory
giętkości, kiedy one usiłowały stąpać w rytmie nieco tabetycznym i dostojnym.
Nosił ciasne buciki, chociaż był nieraz w rozpaczy; ubierał się wedle
najświeższej mody, używał świetnych perfum i chodził na premiery, chociaż nieraz
zasypiał. Wtedy młoda żona, siedząca obok w loży, szczypała go silnie w udo,
szczypiąc równocześnie drugą ręką, tylko znacznie lżej, siedzącego obok młodego
człowieka. Stary mąż zrywał się wtedy jak oparzony i przytomniał, a młody
człowiek przymykał oczy i marzył o tym, do czego szczypanie w loży jest
sympatyczną uwerturą.
Stary mąż miał jednak w żyłach krew szlachecką i był bardzo zazdrosny.
- Moja droga - rzekł raz do żony - nie pozwolę na to, aby cię ten młody czło
wiek klepał po łopatce.
- Ach! zazdrosny jesteś?
- Nie jestem zazdrosny, ale na to nie mogę pozwolić.
- Dobrze, ale powiedz mi, mój kochany, czy czytałeś gdzie, aby ktoś, kto bardzo
kocha, dawał się unosić [uczuciom ,tak niskim, jak zazdrość? I czy ja jestem o
ciebie zazdrosna?
Stary mąż nie mógł skombinować tego naprędce.
- No, nie!... - rzekł po chwili.
- Prosta rzecz, bo cię kocham; gdybym cię nie kochała, mogłabym być zazdrosna.
Staremu mężowi duma podniosła sztywny gors koszuli, bo pierś już była zanadto
zapadła.
- Masz rację, moja droga.
- A widzisz! Więc przeproś!
Stary mąż przypadł do jej alabastrowego ramienia i pocałował je ogniście. Na to
ona:
- Nie czerń tak bardzo wąsów, bo, całując, walasz mnie fiksatuarem. Najlepiej
będzie, jeśli zgolisz wąsy.
Poszedł tedy i zgolił wąsy.
- A co? - rzekł po powrocie - podobam ci się? Powiedział mi fryzjer, że wyglądam
jak lord.
- Albo jak małpa, mój drogi.
I znowu był smutny.
Biedny stary mąż...
Siedział raz w teatrze z młodą swoją żoną i patrzył z nienawiścią na aktora, na
którego od dłuższej chwili patrzyła ona; tylko on patrzył na głupkowatą jego
twarz, a ona patrzyła na jego pyszne łydki, którym aktor ten, więcej niż głowie,
zawdzięczał karierę.
Żona miała suknię bardzo wyciętą; z tyłu dobywał się, jak niebo zza chmur, spoza
koronek, prześlicznie modelowany kark, na którym lśnił złotawy pas włosów; stary
mąż spostrzegł nagle z przerażeniem, że ktoś z tyłu poza nimi siedzący,
najspokojniej w świecie, jakby jego zupełnie przy tym nie było, z lekka dmucha w
tę właśnie okolicę karku żony, która się z sukni wyłania.
Omal go krew nie zalała; usiłowała to nawet uczynić, ale jej na takie
przedsięwzięcie było już cokolwiek za mało. Chciał się tylko zerwać z fotelu.
Żona to spostrzegła.
- Co ty wyprawiasz?
- Ależ moja kochana - zaczął szeptem - jakiś pan z tyłu dmucha ci w szyję.
Ona jakby dopiero to zauważyła, oglądnęła się bynajmniej tym nie rozgniewana;
wesoły pan z drugiego rzędu ukłonił się, trochę zaczerwieniony, ona mu się
odkłoniła z uśmiechem, z jakim się zaprasza miłych gości do złego obiadu.
Stary mąż byłby zaniemówił ze zdumienia, gdyby był w tej chwili mówił cokolwiek.
Żona uprzedziła jego zapytanie.
- To jest sławny poeta, mój drogi, Mógłbyś się już raz nauczyć rozróżniać
donżuanów od poetów...
- Ależ on ci dmuchał w kark.
- No i cóż? Powinieneś wiedzieć, że poetom wolno więcej, niż się tobie zdaje.
- Dobrze, ale to jest gruba bezczelność - mówił stary mąż coraz ciszej.
- Bądź łaskaw teraz nie przeszkadzać, bo ludzie na nas patrzą.
- Ależ ja go zupełnie nie znam.
- Nic nie szkodzi, przedstawi ci się w antrakcie.
Stary mąż był teraz w zezowatej rozpaczy, albowiem jednym okiem musiał strzec
aktora na scenie, drugim poety - z tylnego rzędu; pomazaniec zaś boży,
zrozumiawszy w lot sytuację, patrzył trochę drwiąco na starego męża.
Przedstawili się sobie w antrakcie.
Mąż był oburzony; mówił potem do niej:
- Proszę ciebie, ten chłystek wyraźnie ze mnie drwił.
- Widocznie dawałeś mu do tego sposobność.
- Chociażby, moja droga, ale taki smarkacz powinien uszanować moje siwe włosy.
- Nie mógł tego uczynić, bo je przecie farbujesz.
Stary mąż był w tej chwili tak bliski płaczu jak śmierci.
Biedny jest każdy stary mąż.
Ale to wszystko nie było najgorsze; były potem rzeczy więcej jeszcze trapiące
starego męża.
Był czas przedwielkanocny, kiedy omal nie wybuchła tragedia pomiędzy starym
mężem i młodą żoną. Niewiasta ta bowiem nie zauważyła jednego dnia, że biedak
wyszedł za nią z domu i ukrywając się za węgłami murów, towarzyszył jej gdzieś
bardzo daleko... Z przerażeniem spostrzegł, że weszła w jakąś bramę. Nie miał
odwagi pójścia za nią.
- Zaczekam - pomyślał - może poszła do znajomych.
Stanął w bramie naprzeciwko i czekał. Dusza aż się w nim wiła z rozpaczy. Byłaby
się jednakże powiesiła na szelkach, ujrzawszy, że młoda żona zadzwoniła
dyskretnie u parterowych drzwi; kiedy je otwarto, weszła cicho, z grymasem niby
strachu. Stał przed nią bezecny pomazaniec boży, który jej w kark dmuchał w
teatrze.
Uważała za stosowne zdziwić się w pierwszej chwili:
- Ach, to ty!
- Czyżbyś szła gdzie indziej i pomyliła się o drzwi?
- Niemądry dowcip.
- Dla kobiety wystarczy...
Wobec tego rzuciła mu się na szyję.
Boży pomazaniec z lekka ją powstrzymywał.
- Moja droga, czy byłaś ostrożna, idąc tutaj? Ten twój miły mąż patrzył kiedyś
na mnie jak złodziej na policjanta.
- Ależ mówiłam ci już tyle razy, żebyś się nie obawiał; przecież ile razy
wchodzę do ciebie, zawsze się przeżegnam przed drzwiami.
- Ach, tak!...
- No, widzisz...
Podeszli ku oknu.
- Jezus Maria!
- Co? Co się stało?
- Mąż tam stoi!
- Gdzie?
- Tam, w tamtej bramie.
Spojrzała przez firankę i wściekła się.
- A to bydlę! Tylko mężczyzna zdobędzie się na coś podobnego, ażeby szpiegować
kobietę.
- Co teraz będzie?
- Mój kochany, bądź łaskaw i mnie to pozostaw.
Poeta patrzył zdumiony, jak wszystkie drobne pieniądze z portmonetki wysypała do
jedwabnej torebki.
- Co to takiego?
- Do widzenia, do widzenia! Nie wychodź, zdaje mi się, że za chwilę tu wrócę.
Wybiegła; poeta widział przez okno, jak najspokojniej szła ulicą, potem weszła
do kamienicy naprzeciwko, wyszła po dłuższej chwili i wchodziła właśnie w bramę,
w której stał blady i nieskończenie zdumiony stary mąż.
Prawie, że się zatoczyła ze zdumienia.
- Ty? Cóż ty tu robisz?
- Ja, moja kochana? Nic, tak sobie;
...aleśmy się spotkali. No dobrze, ale co ty tu robisz?
Żona spoważniała.
- Nie myśl, mój drogi, że nie potrafię uczynić niczego dla drugich. Popatrz!
Pokazała torebkę, w której był jakiś banknot i mnóstwo drobnych pieniędzy.
- No, domyślże się!
- Słowo daję, że nie mogę.
- Wielkanoc, głuptasku, więc chodzę po kweście.
- Aaa!
- Czegoś taki uradowany?
- Nic, nic... Cieszę się, że się tym zajmujesz. Bardzo się cieszę.
- Ty się ciesz, ale ja nie mam czasu, muszę obejść całą ulicę.
- Ale, słuchaj no, ty tak sama chodzisz?
- Aż kim mam chodzić, z mamką?
Przecież mnie nikt nie ukradnie. A zresztą dzwonię tylko do pań i małżeństw. Do
widzenia ci, mój drogi.
- Prędko wrócisz?
- Za jakie dwie godzimy.
- Może ci przysłać dorożkę?
- Och, dziękuję ci; nie, doprawdy, ty jesteś za dobry. Jeżeli już tak chcesz
koniecznie, to za jakie dwie godziny poślij mi dorożkę, niech czeka tu na rogu
ulicy. Dobrze?
- Ależ naturalnie!
- Do widzenia.
- Do widzenia, najdroższa, do widzenia!
I poszedł taki uradowany, jak Jowisz, kiedy połamał Hefajstosowi obie nogi, jak
stara panna, kiedy ją ktoś wreszcie zgwałcił. Spadł mu z serca kamień wielkości
góry. Szedł raźno, pogwizdując i dziękując Bogu, że mu dał taką żonę, która jest
i dla niego, i dla innych, to znaczy i dla innych zbiera, aby wszystkim było
dobrze.
A młoda żona wróciła do jaskini swojskiego lwa, ażeby się dać pożreć bez
ubrania.
- Widzisz, że jestem pomysłowa - mówiła uradowana.
- W istocie!
- Jak to dobrze być miłosierną po chrześcijańsku, czy nie prawda? Cnota
chrześcijańska to jest piękna rzecz.
- Zawsze to mówiłem.
- Och, aż mi gorąco...
- To może...
- Co może?
- To może się - rozbierzesz? Cnota powinna być nagą...
A stary mąż poszedł po dorożkę, która się bardzo przydała jego miłej żonie,
albowiem była mocno znużona.
Długi czas opowiadał wszystkim stary mąż o chrześcijańskich pomysłach ukochanej
żony; o tak! dobry Bóg zawsze wyratuje w złej doli kobietę, jeśli się biedaczka
na niego powoła.
Lecz młoda żona znalazła wkrótce nową metodę, bez udziału Pana Boga, którego
imienia nie mogła nadużywać zbyt często.
Stało się oto, że stary mąż wrócił ze spaceru taki rześki, jak nigdy; pieścił w
sobie nadzieję, że - kto wie! - może nawet zaimponuje żonie, może ją zmusi do
uznania w nim cyklopowej siły i męskiej przedsiębiorczości, o której dotąd miała
bardzo nieznaczne wyobrażenie. Stary mąż przeskakiwał tedy schody, przed
drzwiami mieszkania wyprostował ramiona, odchrząknął znacząco a z dumą i wszedł.
- Co to jest? - mruknął sam do siebie. W przedpokoju wisiała oficerska szabla,
niewyszczerbiona i niepokrwawiona, ale groźna.
- Co to jest? - powtórzył sam do siebie stary mąż.
Szabla wisiała sobie z godnością, nie zwracając na niego uwagi.
A w nim się zbudził szatan.
Och!
Był w tej chwili straszny. Całą energię, przeznaczoną dla żony, skurczył w
sobie, przygotowując się do skoku.
- To straszne - zaczął szeptać - to potworne...
Poprawił ubranie, wyprostował się i szedł prosto ku drzwiom, wiodącym do buduaru
żony.
Zawahał się. Wściekłość uczyniła lisa z wygolonego lwa z farbowaną grzywą.
Poszedł do siebie i zadzwonił.
Wszedł lokaj.
Stary mąż udawał, że nie jest wzruszony.
- Jean!
- Słucham jaśnie pana.
- Umiesz kupić rewolwer?
- Umiem.
- Masz tu pieniądze, bierz dorożkę, jedź na złamanie karku i kup rewolwer.
Jean spojrzał przerażony.
- Rewolwer? U jaśnie pani nikogo nie ma, jak Boga kocham, że nie ma.
- Wynoś się! - krzyczał stary mąż stłumionym głosem.
Potem podszedł ku drzwiom żony, skradając się na palcach, i nasłuchiwał.
Musiał usłyszeć coś strasznego, coś, co jest jak uderzenie piorunu, albowiem
nagle, bez racjonalniejszego powodu, zaczął tłuc dłońmi o drzwi.
- Otworzyć! Natychmiast otworzyć, bo strzelę!...
Nagła cisza.
Dzieje się coś strasznego.
- Otworzyć! Zabiję! Otworzyć!
Jeszcze straszniejsza cisza.
Stary mąż zaczął biegać po pokoju, potem chwycił kryształowy kandelabr z
postumentu i cisnął nim o lustro. Efekt był, trzeba przyznać, nadzwyczajny.
Znów podbiegł do drzwi i zaczął je kopać z całą siłą. Drzwi patrzyły jednakże z
politowaniem na tę parę lichych imitacji nóg starego męża i uśmiechały się do
niego
Już go chwytała czarna rozpacz, już czarna farba z włosów zaczęła ściekać mu z
potem po twarzy, już mu zaczynało braknąć sił - kiedy się drzwi otwarły.
We drzwiach stanęła młoda żona, wybladła, wzruszona, cicha i smętna.
Złożyła ręce w krzyż na piersiach, skłoniła głowę jak kwiat, trochę co prawda
zmięty i niezupełnie dziewiczy, oparła się o framugę drzwi i tak stała jak sam
smutek i jak beznadziejność, jak ból i jak cierpienie. Z przecudnych oczu
wybiegły dwie łzy, dwie cudne, słone łzy, które służą do nadania smaku mdłości
życia. Podobna była w tej chwili do uwiedzionej dziewicy, która ma jedyną
sukienkę i jedyną cnotę. Małgorzata, tak biała jak mało używane prześcieradło,
Laura Petrarki przed urodzeniem trzynaściorga dzieci, Beatriks, zwiedzająca raj
nie tyle z Dantem, ile z oficerem od dragonów.
Nie śmiała podnieść oczu i stała płacząca, cudna i przepiękna, że gdyby ją
ujrzał w tej chwili anioł boży, ukląkłby przed nią jak przed świętą.
Cicho, tak że ledwie ją mąż usłyszał, wyszeptała:
- Jestem... Czego chcesz ode mnie?
Stary mąż podniósł w górę obie ręce, które dawały rozpaczliwe znaki, że długo w
takiej męczącej pozycji wytrwać nie potrafią.
- Podła!...
Ona pochyliła głowę jak kwiat przed burzą, która za chwilę ma strzelić na ślepo
piorunem.
- Zabij mnie...
- Pooodła!!
Stary mąż szukał na gwałt rozpaczliwego jakiegoś wyrażenia, które by ją
strzaskało i przybiło ku ziemi. I znowu wobec tego krzyczał:
- Podła! Podła!
I zaczął chodzić po pokoju krokiem spłowiałego lwa w menażerii.
Nagle jakby sobie coś przypomniał.
- Gdzie on jest?!
Cisza. Niewiasta słaniała się coraz bardziej, widocznie miała zmęczone kolana.
- Kto?
- On! Złodziej! Łotr! Bydlę!
- Poszedł...
Stary mąż odskoczył w tył. A ona mówiła najsłodszym szeptem.
- Kazał cię przeprosić, że odchodzi bez pożegnania, lecz byłeś tak podniecony...
Biedak zatoczył się na najbliższy fotel i zaczął łkać strasznie wesoło i
piskliwie. Niewiasta spojrzała na niego nieznacznie, potem, opierając się o
ścianę, podeszła bliżej ku niemu.
Ubraną była w japoński szlafroczek, który miał minę zmęczoną i zmiętą, jakby po
wielu bardzo gwałtownych przejściach.
Podeszła do męża i położyła mu lekko białą rękę na. pstrej głowie. Był tak
przybity, że nie reagował na to zupełnie.
Szepnęła cichutko:
- Biedny mój...
Stary mąż trochę oprzytomniał, był jednakże w tej chwili więcej zdumiony niż
wściekły. Wobec tego niespokojnie wydął westchnieniem gors koszuli i znów
załkał.
Wtedy ona wyjęła mu chustkę z kieszeni tużurka i miękko zaczęła ocierać mu oczy.
- Mój ty, drogi... biedny... bardzo biedny... Ja ci wszystko powiem... Ty nie
wiesz wielu rzeczy, ty biedaku najdroższy...
Uspokoił się gwałtownie i patrzył na nią strasznymi oczyma, które ciskały z
siebie błyskawice, nie takie jednak groźne, aby mogły przestraszyć psa albo
wróbla.
Żona zwaliła mu się całym ciałem do stóp, objęła rękoma jego kolana, a łzy jej,
gorące, cudne łzy plamiły mu spodnie.
- Ja ci wszystko powiem...
Milczał.
- To nie ja jestem temu winna... Słuchaj... Potem mnie możesz zabić...
Odetchnęła jak w chwili, kiedy się klęka przy konfesjonale, w którym ksiądz
błogo usnął.
- ...Tak jest... Był u mnie mężczyzna, lecz przysięgam ci, że nic między nami
nie zaszło. Nic! Przysięgam ci na pamięć matki... ...Zanim wszedł do mego
pokoju, przysiągł na krzyż, że mi nic złego nie uczyni. Musiał przysiąc... a ja
musiałam go prosić o to, aby przyszedł.
Stary mąż otworzył szeroko oczy.
- Mów... - szepnął.
- Dobrze, wszystko ci. powiem. Nie wiedziałeś o tym, że jestem obciążona
dziedzicznie, strasznie jestem obciążona...
Potok łez zaświadczył w tej chwili to potworne nieszczęście. Stary mąż zaczął
się niepokoić.
- Ojciec mój był degenerat, dziadek, jak wiesz, struł się. A matka...
- Matka?
- Matka była chora, strasznie chora... przy tym morfinistka...
- Cóż dalej?
Stary mąż miał łzy w oczach.
- ...Odziedziczyłam po matce straszną chorobę... Ja musiałam cię zdradzać!
Ponieważ jednak wiedziałam o tym, że muszę to czynić, nie czyniłam tego...
Okłamywałam życie i jego prawa...
Westchnęła tak strasznie, że w mężu serce na chwilę 'zamarło, tak że je z trudem
powołał za chwilę do życia.
- Mów... mów wszystko...
- ...Kiedy przychodziła na mnie ta chwila, zaklinałam któregoś z twoich
przyjaciół, kazałam mu przysiąc na krzyż, że mi nic złego nie uczyni, i
oddawałam mu się...
- Nie bój się! Uspokój się, mój drogi... Oddawałam mu się symbolicznie... On
udawał, że mnie zdobywa, ja udawałam, że mu się oddaję.
Staremu mężowi zaświtało coś w głowie...
- Rzecz jest nie podobna do wiary - rzekł - przecież ja byłem, że tak powiem, na
każde zawołanie...
Żona uśmiechnęła się przez łzy.
- Na każde?...
Mąż się trochę zawstydził.
- No tak... ale widzisz... moja droga... udawać... każdy potrafi... i ja
także...
- Tak, widzisz, ale to musiała być zdrada...
- Straszna rzecz...
- Straszna! A ja cię tak nieskończenie kochałam; inna na moim miejscu może nie
używałaby wybiegów...
Mąż się zamyślił.
Myślał bardzo długo i marszczył czoło. Ona patrzyła na niego niespokojnie. Po
długiej chwili rzekł mąż sakramentalnie:
- Dziedziczność jest rzeczą potworną.
- O tak... Lecz cóż ja jestem temu winna?
Stary mąż objął ją suchym ramieniem.
- Nie, moje dziecko. Cierpimy nieraz ciężko za winy ojców. Wiesz, jak ten
epileptyk u Ibsena.
- Wiem... Nie gniewasz się na mnie?
- Tylko człowiek głupi mógłby się gniewać... Męczeństwo się czci.
I ucałował jej blade, przeczyste czoło, które się pochyliło przed nim, jak przed
czymś świętym.
Do pokoju wszedł Jean i przyniósł na srebrnej tacy rewolwer.
- Czego chcesz?
- Przyniosłem rewolwer, proszę jaśnie pana. Powiedzieli w sklepie, że - to jest
"familijny".
- Odejdź, już nie potrzeba.
Wtedy żona przypadła do niego i zaczęła mu całować drżące ręce, jak matce.
- Mój, mój, najdroższy mój...
A on położył ręce na jej głowie, wzniósł oczy ku niebu i błogosławił ją jak
ojciec święty.
Potem powiedział raz jeszcze:
- Dziedziczność to jest rzecz straszna - i poszedł szukać oficera. A kiedy go
znalazł, uścisnął mu rękę silnie i serdecznie, skinął mu przyjaźnie głową i
rzekł zdumionemu człowiekowi tylko dwa słowa:
- Wiem wszystko...
Głos mu wtedy drżał i stary mąż miał w sobie dostojność apostoła.
...
Zygfryd_Ludojad