Jacquemard, Serge - To nieslychane!.pdf

(506 KB) Pobierz
323596969 UNPDF
Serge Jacquemard
To niesłychane!
Pourquoi attendre le bourreau?
I
– Zgasić papierosy – rozkazał strażnik. – Nie pali się w korytarzu.
– Do diabla – mruknął Rodriguez, gdy Jo Lahaye wysunął się przed niego.
Odbywał się właśnie niezmienny ceremoniał udawania się na mszę. Strażnicy obchodzili cele, a
więźniowie, którzy chcieli uczestniczyć w mszy, wychodzili i ustawiali się parami w głównych
korytarzach „bloku” i „okrąglaka”. Potem obie kolumny więźniów spotkały się w wielkim hallu
wejściowym.
Jeden z oddziałowych stanął przed więźniami i krzyknął:
– Przystępujący do komunii, wystąpić!
Jo Lahaye prześliznął się między dwoma współwięźniami i przyłączył do grupy, która zbierała
się przed kratą zamykającą dostęp do długiego korytarza prowadzącego do kaplicy. Drzwi kaplicy
połyskiwały jasnym drewnem i stanowiły miłą oku, cieplejszą plamę na tle otaczających je
wielkich, szarych kamieni.
Jo Lahaye odszukał wzrokiem Piotra Merceya zwanego Piotrusiem-Adwokatem, Gerarda
Lesaigneura i Roberta Barradesa, którzy stali już przy samej kracie.
– Po dwóch w szeregu – rozkazał oddziałowy.
Jo Lahaye zauważył, że tamci trzej ustawili się po lewej stronie kolumny więźniów. Postąpił tak
samo. Jeden ze strażników otworzył kratę i więźniowie, zachowując ustalony porządek, weszli do
korytarza. Drugi strażnik, który stał przed wejściem do kaplicy, opuścił dźwignię, stalowe sztaby
przytrzymujące skrzydła drzwi uniosły się posłusznie i drzwi się rozchyliły.
Ten sam strażnik poszedł przodem i wprowadził ich do kaplicy.
Zatrzymał się przed ołtarzem, odwrócił i dał znak więźniom, że mogą zająć miejsca w ławkach,
jeden rząd kolumny z lewej, drugi z prawej strony kaplicy.
Mercey, Barrades i Lesaigneur znaleźli się prawie pośrodku pierwszego rzędu ławek, w pewnej
odległości od Jo Lahaye siedzącego na końcu drugiego rzędu, tuż przy bocznym przejściu, w
którym stanęli strażnicy.
Bocznymi drzwiami wszedł kapelan, za nim dwaj więźniowie służący do mszy i rozpoczęło się
nabożeństwo.
Piotr Mercey spojrzał kątem oka na Roberta Barradesa i Gerarda Lesaigneura i stwierdził z
zadowoleniem, że na ich twarzach maluje się spokój.
Najważniejsze, żeby nie wpadli w panikę – pomyślał. O Jo był spokojny, stary gangster miał
duże doświadczenie.
Udając, że drapie się w pierś, podsunął wyżej imitację granatu, którą jeszcze w celi włożył
sobie pod pachę.
Robert i Gerard również przyciskali ramionami do ciała „granaty” sporządzone z miąższu
chleba ugniecionego z wodą, wymodelowane w kształcie cytryny, posmarowane papką z kakao i
artystycznie pokratkowane. Zapalnik imitowało wystające z jednej strony zakończenie tuby
aspiryny ukrytej w środku „granatu”.
Naśladownictwo było dalekie od doskonałości, a pył kakao brudził im ręce, ale była to
ostateczność przygotowana na wypadek, gdyby Jo nie zdążył dostarczyć im na czas imitacji
pistoletów.
Stojący na stopniach ołtarza ksiądz właśnie się odwrócił, trzymając w rękach kielich z hostią.
Środkiem kaplicy przeszedł oddziałowy i dał znak więźniom z dwóch pierwszych rzędów
ławek, że mają podejść do ołtarza i klęknąć do komunii.
Mercey, Barrades i Lesaigneur zastosowali się do tego.
Jo Lahaye zawahał się. Zgodnie z planem powinien również podejść do ołtarza. Ksiądz
oczywiście nie podałby mu opłatka, ale też nie zrobiłby żadnej uwagi w czasie trwania mszy, a
gdyby nawet klawisze zauważyli incydent, byłoby już za późno na zastosowanie sankcji
dyscyplinarnych.
Jo Lahaye poczuł się w swojej ławce samotny i jakby obnażony. Kątem oka dostrzegł
zbliżającego się oddziałowego.
– Co jest grane? – szepnął oddziałowy, pochylając się nad nim.
– Szefie, nie mam już chęci – odparł równie cicho Jo Lahaye z właściwym sobie akcentem
paryskiego ulicznika. – Obiecałem księdzu, że pójdę do komunii, żeby mu zrobić frajdę, bo to
przyjemny facet, ale właśnie pomyślałem, że to nieelegancko nabierać go w takich świętych dla
niego sprawach. Więc pomyślałem sobie, że nie pójdę...
Oddziałowy przyglądał mu się dłuższą chwilę z niedowierzaniem, ale nie dał się wyprowadzić
w pole.
– Zobaczymy... Nazwisko, numer rejestru, numer celi?
– Lahaye George, numer rejestru więźniów 15C24, numer akt 14199, cela 32, blok.
Oddziałowy spojrzał podejrzliwie.
– Cela 32? Jesteście pod ścisłym nadzorem?
– Tak.
– Hm...
Jo odwrócił głowę i spostrzegł niespokojny wyraz twarzy Merceya wracającego z
Lesaigneurem i Barradesem na miejsca. Ale on sam nie denerwował się. Oddziałowy nie mógł teraz
nic zrobić. Nie w kaplicy.
Zauważył niechętne spojrzenia rzucane mu ukradkiem przez więźniów, którzy przed chwilą
przystępowali do komunii. Nawet nie zamierzał pokpiwać sobie z nich. Byli to przeważnie
więźniowie z małymi wyrokami, nie było wśród nich prawdziwych przestępców. Ci ludzie wpadli
za nadużycie zaufania, oszustwo, przestępstwa przeciw obyczajności, okradanie samochodów, lub
też byli to żebracy, którzy chcieli teraz zwrócić na siebie uwagę kapelana, aby po wyjściu z
więzienia skorzystać z jego rekomendacji i znowu żyć na koszt parafii i organizacji dobroczynnych.
Ich śmietankę tworzyli faceci, którzy siedzieli za zabójstwo w afekcie. Wszystko to hołota.
Tylko że to ich zezowanie w jego stronę mogło zwrócić uwagę klawiszy.
Nie mógł doczekać się końca mszy. Piotr Mercey miał wrażenie, że nabożeństwo trwa dłużej
niż zwykle. Ale musiało to być złudzenie, po prostu niecierpliwił się czekając na rozpoczęcie akcji.
I tak bardzo chciałby wiedzieć, czy się powiedzie!
Gerard Lesaigneur myślał tylko o swoim granacie, przyciskanym zbyt mocno ramieniem do
boku, lepiącym się nieprzyjemnie do ciała i mokrym od strużek potu spływających spod pachy.
Barradesowi tak zaschło w ustach, że nie udało mu się przełknąć opłatka komunii: przylepił się do
podniebienia i za nic nie chciał się odkleić. Robert na próżno przełykał ślinę, czy raczej próbował
przełykać, i dotykał opłatka koniuszkiem języka, wszystko na próżno. Opłatek tkwił nieruchomo.
Gdy dotykał go językiem, Robertowi zdawało się, że ma znieczulone podniebienie, co mu
przypominało wyrywanie zębów przez dentystkę z ulicy Sainte-Cathérine.
Wreszcie kapelan wypowiedział słowa kończące mszę.
Piotr Mercey rzucił ostatnie spojrzenie na swoich sąsiadów z ławki, zrobił oko, by dodać im
odwagi i wstał.
Obejrzał się na Jo Lahaye, który skinął głową, dając mu znak, że wszystko w porządku.
Gdy upewnił się o tym, ruszył do środkowego przejścia.
Najpierw mieli opuścić kaplicę więźniowie siedzący w pierwszym rzędzie ławek, to jest ci,
którzy przystępowali do komunii i których zawsze ustawiano w pierwszych szeregach więźniów,
aby zmniejszyć do minimum odległość dzielącą ich od ołtarza, do którego mieli podejść w czasie
komunii.
Część planu Piotra Merceya opierała się właśnie na tym niezmiennym rytuale i dlatego dał się
kapelanowi namówić na spowiedź i komunię i z kolei skłonił do tego samego Roberta Barradesa i
Gerarda Lesaigneura. Teraz, przepychając się trochę, wszyscy trzej zdołali wyminąć kilku
wyprzedzających ich więźniów w grupie posuwającej się głównym przejściem między ławkami.
W ten sposób mogli jako pierwsi wyjść z kaplicy i dotrzeć do kraty odgradzającej korytarz od
hallu wejściowego.
Dwunastu więźniów dzieliło ich od Jo Lahaye, który próbował wyminąć ich – bez powodzenia
– ale nie upierał się specjalnie przy tym, bo nie chciał zwracać na siebie uwagi strażników.
Oba rzędy więźniów zatrzymały się przed kratą. Po drugiej stronie stał strażnik z dużym
pękiem kluczy w ręku i czekał, aż oddziałowy poleci otworzyć kratę.
Oddziałowy zaś przeszedł powoli wzdłuż kolumny więźniów, potem stanął tyłem do kraty i
skinął ręką w stronę strażnika stojącego z drugiej strony kraty. Strażnik włożył klucz do dziurki
zamka.
– Stać dwójkami – polecił oddziałowy znudzonym głosem. – I bez głupstw!
Krata uchyliła się pociągnięta z drugiej strony przez strażnika. Robert Barrades udał, że
niechcący potrącił Gerarda Lesaigneura i zatoczył się na oddziałowego.
– Ach! Co... – zaczął.
– Dalej! – wrzasnął Jo Lahaye.
W czterech susach dopadł kraty.
Piotr Mercey i Gerard Lesaigneur prześliznęli się przez uchyloną kratę i rzucili się na strażnika
zaskoczonego tym, co mu się przytrafiło.
– Spluwy! Szybko! – krzyknął Mercey.
Straszliwym ciosem z prawej Robert Barrades powalił oddziałowego na ziemię. Jo Lahaye
szturchnął go czubkiem buta w brodę. Oddziałowy nie poruszył się.
Tymczasem Jo wyjął spod kurtki imitacje pistoletów i rozdał je kolegom.
Hall opanowało szaleństwo.
Znajdowało się tam czterech strażników, nie licząc tego, który otworzył kratę.
Chcieli biec ku stalowym drzwiom i zaalarmować przez judasz kolegę z drugiej strony, ale Jo
Lahaye, z pistoletem w ręku, zagrodził im drogę.
– Stać! – rzucił rozkazująco. – Pierwszy, który się ruszy, dostanie w łeb.
Strażnicy zatrzymali się w biegu.
– Cofnąć się – dorzucił. – Twarzą do ściany. Teraz przyszła kolej na was!
Zastosowali się do polecenia.
– Zamknijcie kratę, na miłość boską! – krzyczał Mercey, przystawiając jednocześnie lufę
pistoletu do pleców strażnika, którego trzymał mocno wraz z Gerardem.
Robert Barrades podbiegł do kraty.
Po chwili osłupienia więźniowie wracający z mszy ruszyli się, chcąc wykorzystać nadarzającą
się okazję i również przedostać się do hallu.
Nie było to po myśli Merceya, który chciał, by wszystko odbyło się zgodnie z opracowanym
przez niego planem, przy zachowaniu kolejności poszczególnych etapów.
– Wal w nich! – krzyknął do Barradesa. – Żaden nie może wyjść.
I dorzucił pod adresem strażnika:
– Nie ruszaj się, ty tam, to wyjdziesz z tego cało. Przypomnij sobie Buffeta i Bontempsa.
Strażnik nie odpowiedział.
Barrades nie mógł zamknąć kraty. Dwaj więźniowie uczepili się jej, tkwiąc wpół między kratą a
ścianą. Napierał na nich tłum pozostałych więźniów.
– Wypuście nas! Chcemy wyjść! Pomożemy wam! Banda łobuzów! Chyba nie zostawicie nas
tutaj! To świnie! Myślą tylko o sobie!
Barrades pchał z całej siły kratę, ale bez powodzenia, więc wyjął nóż, skoczył naprzód i uderzył
nim w pierś więźnia napierającego całym ciężarem ciała na kratę tak, że prawie zdołał przesunąć się
na drugą stronę.
Ten jęknął przeraźliwie i padł w tył, przygniatając swoim ciałem drugiego więźnia.
Straszliwa cisza zapanowała nagle w hallu i w korytarzu prowadzącym do kaplicy. Jo
wybuchnął śmiechem.
– Możesz teraz zamknąć – powiedział do Barradesa.
Mercey postanowił natychmiast wykorzystać to zdarzenie.
– Widziałeś, co się stało? – powiedział zgryźliwie do strażnika, którego trzymał pod lufą.
Z gardła strażnika wydobył się nieartykułowany dźwięk.
– Dobrze. Jeśli nie chcesz, żeby i tobie to się przytrafiło, będziesz grzecznie robił, co ci każę.
Podejdziesz do judasza. Oczywiście, my pójdziemy razem z tobą, ale schowamy się za ciebie.
Naciśniesz dzwonek. Twój kolega otworzy okienko. Wtedy powiesz, że wybuchł bunt i żeby ci
szybko otworzył drzwi. Zrozumiałeś?
– Tak jest – wybełkotał strażnik.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin