Coulter Catherine - Dziedzictwo Nightingale'ów.pdf
(
1196 KB
)
Pobierz
QPrint
Catherine Coulter
Dziedzictwo Nigthtingale'w
ROZDZIAý 1
Pþwysep St. Agnes, Kornwalia, kwiecieı 1814 r.
Frederick North Nightingale spojrzaþ na kobietħ leŇĢcĢ u jego stp. Byþa zgiħta wpþ, kolana
przyciskaþa do piersi, a rħkoma okrywaþa gþowħ, jakby prbowaþa jĢ chronię spadajĢc z widocznego
powyŇej klifu. Jej niegdyĻ modna, niebieska muĻlinowa sukienka rozerwaþa siħ pod pachami, a
stanik i spdnica byþy brudne i poplamione. Niebieski pantofel zwisaþ z prawej nogi na
poskrħcanych i porwanych wstĢŇkach.
UklĢkþ przy niej i odciĢgnĢþ zesztywniaþe rħce od gþowy. Szþo mu ciħŇko. Nie Ňyþa juŇ od jakiegoĻ
czasu, przynajmniej osiemnaĻcie godzin, bo miħĻnie znw zaczynaþy wiotczeę, a stħŇenie
ustħpowaþo. Lekko przycisnĢþ palce do brudnej szyi widocznej przez rozerwanĢ sukienkħ. Nie
wiedziaþ dlaczego szukaþ pulsu moŇe oczekiwaþ cudu - ale pulsu oczywiĻcie nie byþo. Znalazþ tylko
zimne ciaþo i Ļmierę.
W niebieskich oczach wpatrujĢcych siħ w niego nie dostrzegþ spokojnego pogodzenia z losem. Byþy
wytrzeszczone z przeraŇenia, Ļwiadome, Ňe nadchodzi Ļmierę i umyka ostatnia chwila Ňycia. Mimo
Ňe widziaþ juŇ wielu mħŇczyzn polegþych w bitwie i ginĢcych od ran, ten widok poruszyþ go do
gþħbi. Nie byþa Ňoþnierzem wymachujĢcym szpadĢ lub muszkietem. Byþa kobietĢ, a wiħc z punktu
widzenia mħŇczyzny istotĢ delikatnĢ i niezdolnĢ przeŇyę takiego upadku. ZamknĢþ jej oczy, a
potem nacisnĢþ szczħkħ, by zamknĢę usta otwarte w ostatnim krzyku. Nie udaþo mu siħ jednak i
pozostaþy tak z widocznym, niemal sþyszalnym przeraŇeniem do czasu, kiedy zostanĢ z niej tylko
biaþe koĻci.
Podnisþ siħ powoli i odsunĢþ, jednak niezbyt daleko, by nie spaĻę z wĢskiej pþki skalnej dziesiħę
metrw powyŇej Morza Irlandzkiego. Czuþ silny zapach sþonej wody i sþyszaþ fale bijĢce o
niepokonane strzeliste skaþy, a ich rytmiczny huk dziwnie go uspokajaþ. Zawsze tak byþo, nawet
kiedy wyruszaþ na eskapady jako mþody chþopiec.
Nie byþa obca. Rozpoznanie jej twarzy zajħþo mu chwilħ, ale wkrtce zdaþ sobie sprawħ, Ňe to
Eleanor Penrose, wdowa po dawno juŇ nieŇyjĢcym rycerzu Penrose z Scrilady Hall, leŇĢcego o trzy
mile na pþnoc, blisko Trevaunance Cove. Znaþ jĢ, od kiedy przybyþa w te strony z okolic Dorset i
poĻlubiþa rycerza. North miaþ wtedy niespeþna dziesiħę lat. Pamiħtaþ jĢ jako rozeĻmianĢ mþodĢ
kobietħ z wielkimi piersiami, zawsze szeroko uĻmiechniħtĢ. PierĻcionki jej brĢzowych wþosw
podskakiwaþy wesoþo, kiedy w Ňartach dawaþa kuksaıca w bok statecznemu rycerzowi,
wydobywajĢc umħczony uĻmiech na jego zaciĻniħte wargi. A teraz leŇaþa nieŇywa, skulona jak
dziecko na wĢskim wystħpie skalnym. PomyĻlaþ, Ňe pewnie spadþa. To z pewnoĻciĢ nic innego, jak
tylko straszliwy wypadek. Jednak coĻ w gþħbi duszy podpowiadaþo mu, Ňe to niemoŇliwe. Eleanor
Penrose znaþa okolicħ rwnie dobrze jak on. Nie spacerowaþaby tu sama, z dala od domu, i nie
spadþaby tak po prostu z klifu. Jak to mogþo siħ staę?
Wdrapaþ siħ z powrotem na klif kilka metrw w grħ. Opieraþ rħce na znajomych skaþach i tylko
dwa razy siħ poĻliznĢþ. Wydostaþ siħ na jaþowy, pofaþdowany szczyt St. Agnes, wstaþ i rozejrzaþ siħ
dookoþa, otrzepujĢc bryczesy. Z tej wysokoĻci znw wyglĢdaþa jak niebieska plamka, ktra
przyciĢgnħþa jego uwagħ i zmusiþa do zejĻcia na dþ. Nagle bryþa ziemi osunħþa siħ spod jego
wysokich
butw. Odskoczyþ, machajĢc rħkoma. Serce þomotaþo mu jak szalone, pki nie znalazþ siħ metr od
krawħdzi klifu. MoŇe to wþaĻnie przydarzyþo siħ Eleanor Penrose. MoŇe podeszþa zbyt blisko
krawħdzi i ziemia osunħþa siħ pod niĢ. Jednak nie spadþa wprost w spienione fale na dole, lecz na
wystajĢcĢ pþkħ skalnĢ, a i to wystarczyþo, by zginħþa. Opadþ na kolana i uwaŇnie przyjrzaþ siħ
ziemi. Wydawaþo mu siħ, Ňe oderwaþa siħ stamtĢd tylko ta gruda, ktra osunħþa siħ spod jego stp.
Popatrzyþ w dþ, na pþkħ skalnĢ prawie niewidocznĢ z tak wysoka. Wstaþ i otrzepaþ rħce.
Szedþ wolno w stronħ swego konia. Gigant, ponad-dwumetrowej wysokoĻci ogier - stĢd jego
imiħ - staþ w bezruchu, wpatrzony w nadchodzĢcego
pana. Nie spojrzaþ nawet na stado czajek latajĢcych nisko nad jego þbem. Giez usiadþ mu na zadzie, a
on tylko lekko machnĢþ ogonem. North postanowiþ pojechaę do sħdziego pokoju, lecz nagle zdaþ
sobie sprawħ, Ňe to on jest sħdziĢ. To nie byþo wojsko, nie byþo sierŇantw, ktrym musiaþ wydaę
rozkazy, ani musztry, ani protokoþw.
- CŇ - powiedziaþ, wskakujĢc bez wysiþku na grzbiet Giganta - jedŅmy do doktora Treatha.
Powinien jĢ obejrzeę, zanim jĢ zabierzemy. SĢdzisz, Ňe spadþa? Gigant nie parsknĢþ, tylko
potrzĢsnĢþ swoim wielkim þbem.
North spojrzaþ na klif, osþaniajĢc oczy przed zachodzĢcym sþoıcem. - Mnie siħ teŇ widzi, Ňe nie -
powiedziaþ. - Zdaje mi siħ, Ňe jakiĻ sukinsyn jĢ zabiþ.
* * *
- Lord Chilton! Dobry BoŇe, chþopcze, kiedy wrciþeĻ? Od dobrego roku nie byþo ciħ w domu.
PrzybyþeĻ ledwie na pogrzeb ojca i zaraz wrciþeĻ na tħ nie koıczĢcĢ siħ wojnħ. SzczħĻciem juŇ siħ
skoıczyþa, Bogu dziħki. Teraz wszyscy angielscy mþodzieıcy mogĢ powrcię do domw. WejdŅ,
proszħ. NiegdyĻ czħsto do mnie zaglĢdaþeĻ.
Doktor Treath w promieniach sþoıca wyglĢdaþ jak wysoki, wyprostowany mþodzieniaszek. Byþ
szczupþy jak osiemnastolatek i niezwykle elegancki. WyciĢgnĢþ rħkħ i szerokim gestem zaprosiþ
Northa do niewielkiego gabinetu, peþnego bþyszczĢcych metalowych narzħdzi i szafek
wypeþnionych rwniutko opisanymi butelkami. Na czystym stole, obok szafek, znajdowaþ siħ
moŅdzierz i tþuczek. Doktor wprowadziþ Northa do pokoju dziennego Perth Cottage, przytulnego,
ciepþego pokoiku z kominkiem, przeþadowanego meblami i peþnego porozrzucanych gazet,
tygodnikw i pustych filiŇanek. W pamiħci Northa herbata w nich zawsze byþa silnie zaprawiana
szmuglowanĢ francuskĢ brandy.
North uĻmiechnĢþ siħ na myĻl, Ňe jako chþopcu zdawaþo mu siħ, Ňe doktor jest wielkim mħŇczyznĢ.
Owszem, byþ wysoki, ale kiedy North ursþ, wzrost doktora nie wydawaþ mu siħ juŇ tak
imponujĢcy. Naturalnie on sam pochodziþ z rodu mħŇczyzn wystarczajĢco wysokich, by
przestraszyę kaŇdego, kto by miaþ na to ochotħ. Doktor uĻmiechaþ siħ ciepþo i zapraszajĢco.
- Dþugo mnie nie byþo, ale teraz wracam na dobre.
- Siadaj, North. Herbaty, a moŇe brandy?
- Dziħkujħ. W gruncie rzeczy przybyþem tu jako sħdzia pokoju, by pana powiadomię, Ňe przed
chwilĢ znalazþem Eleanor Penrose na tej wystajĢcej pþce skalnej pod samym szczytem Sto Agnes.
Nie Ňyje juŇ od jakiegoĻ czasu, bo stħŇenie miħĻni zaczyna ustħpowaę. Doktor Beniamin Treath
zesztywniaþ nagle zupeþnie jak Ňona kata i bladþ powoli, aŇ jego poszarzaþa twarz przybraþa odcieı
skromnego krawata. Postarzaþ siħ nagle niezwykle, a Ňycie jakby w jednej chwili caþkiem z niego
uciekþo. Nagle rwnie szybko potrzĢsnĢþ gþowĢ. - Nie -powiedziaþ - to niemoŇliwe. Nie pamiħtasz
juŇ Eleanor. To jakaĻ inna podobna do niej niewiasta. Przykro mi z powodu tej kobiety, ale to na
pewno nie Eleanor, to niemoŇliwe. MusiaþeĻ siħ pomylię, North.
- Przykro mi, ale to Eleanor Penrose.
Doktor Treath wciĢŇ gwaþtownie potrzĢsaþ gþowĢ, a oczy mu pociemniaþy, podkreĻlajĢc jeszcze
bladoĻę twarzy. - Nie Ňyje, mwisz? Nie, North, z pewnoĻciĢ siħ mylisz. Nie dalej jak dwa dni temu
jadþem z niĢ obiad. Czuþa siħ zupeþnie dobrze i Ļmiaþa siħ jak zwykle. Pamiħtasz przecieŇ jej
Ļmiech, prawda? JedliĻmy ostrygi w Scrilady Hall, przy Ļwiecach, i Ļmiaþa siħ z moich anegdot o
marynarce, zwþaszcza z tej, kiedy ukradliĻmy worek cytryn z holenderskiego statku na Karaibach,
niedaleko St. Thomas, bo mieliĻmy szkorbut. Nie, nie, North, mylisz siħ, z pewnoĻciĢ siħ mylisz.
Nie mogħ pozwolię Eleanor umrzeę.
A niech to diabli, zaklĢþ w myĻlach North. - Przykro mi niezmiernie. Ona naprawdħ nie Ňyje.
Beniamin Treath odwrciþ siħ i wolno zbliŇyþ siħ do drzwi wychodzĢcych na niewielki ogrdek,
kwitnĢcy obficie w poþowie kwietnia, opleciony wiciokrzewem i winoroĻlĢ, lĻniĢcy kwieciem w
kolorach intensywnej czerwieni, rŇu i Ňþci. Jeden z dħbw byþ tak gruby, Ňe jego ciħŇkie od liĻci
gaþħzie zakrywaþy caþy zakĢtek ogrodu, a pieı poroĻniħty byþ bluszczem, lĻniĢcym teraz w leniwym
Ļwietle. North usþyszaþ grajĢce w krzakach Ļwierszcze.
Doktor Treath po prostu staþ. Jego ramiona podnosiþy siħ i opadaþy szybko. North zrozumiaþ, Ňe
walczy z pþaczem. - Przykro mi. Nie wiedziaþem, Ňe pan i pani Penrose byliĻcie sobie bliscy. Musi
pan pojechaę ze mnĢ. Jest rwnieŇ coĻ, co powinien pan wiedzieę.
Doktor odwrciþ siħ powoli w jego stronħ. - Nie Ňyje, jak mi powiedziaþeĻ. Co jeszcze, North? No
co?
- SĢdzħ, Ňe nie spadþa z klifu sama. Chyba ktoĻ jĢ zepchnĢþ. Nie zbadaþem jej i nie dotykaþem,
sprawdziþem tylko puls. Pan to powinien zrobię.
- Tak - powiedziaþ w koıcu doktor Treath. - Tak, pojadħ. Poczekaj, co powiedziaþeĻ? KtoĻ jĢ
zepchnĢþ? Nie, to niemoŇliwe. Wszyscy lubili Eleanor, bez wyjĢtku. O Jezu! Tak, pojadħ. Bess! -
zawoþaþ. - Proszħ, zejdŅ na dþ. Muszħ wyjĻę. Wkrtce bħdzie tu Jack Marley. Bess? PoĻpieszŇe siħ,
kobieto.
Bess Treath pojawiþa siħ nagle w drzwiach pokoju dziennego bez tchu, z rħkĢ przyciĻniħtĢ do piersi.
B
y
þa
wysoka
i
szczupþa,
o
wþosach
ciemniejszych
nawet
niŇ
North.
Podobieıstwo
pomiħdzy bratem i
siostrĢ byþo ogromne. Zobaczyþa Northa, szybko siħ ukþoniþa i powiedziaþa z wyraŅnĢ
przyjemnoĻciĢ: - JesteĻ w domu, milordzie. WyglĢdasz caþkiem jak ojciec, ale przecieŇ wszyscy
mħŇczyŅni z rodu Nightingale sĢ do siebie podobni z ojca na syna. Tak zawsze byþo, a przynajmniej
tak mwi pani Freely i tak mwiþa przed niĢ jej matka. O BoŇe, coĻ siħ staþo? Tak? Dlaczego
wychodzisz, Ben? Co siħ staþo? Czy w Mount Hawke ktoĻ zachorowaþ? Doktor Treath tylko na niĢ
spojrzaþ, a wþaĻciwie poza niĢ, poza Perth Cottage, siostrħ i Northa, ktry staþ obok. PotrzĢsnĢþ
gþowĢ, jakby chciaþ siħ obudzię.
- Jack Marley ma czyrak na szyi. Zajmij siħ tym, jeĻli chcesz, a jeĻli nie, powiedz mu, Ňeby
przyszedþ pŅniej. Nie skĢp karbolu do oczyszczenia. Wiesz, Ňe on nigdy nie myje szyi. -
Wiem, Ben. Poradzħ sobie z nim. North powiedziaþ tylko:
- Byþ wypadek, panno Treath. Musimy juŇ iĻę. -
Wypadek? Co siħ staþo? Co siħ dzieje, Ben?
Doktor Treath nic nie odpowiedziaþ. Przeszedþ obok siostry ze spuszczonĢ gþowĢ. North podĢŇyþ za
nim.
ROZDZIAý 2
MajĢtek Honeymead, South Downs, wrzesieı 1814
Trzħsþa siħ. Do domu przenikaþa w rwnym stopniu wilgoę, co przenikliwy ziĢb. Nawet jej
weþniane skarpety byþy zupeþnie wilgotne. Przez ostatnie dwa dni albo laþo jak z cebra, albo siĢpiþ
kapuĻniaczek, ale temperatura wyraŅnie spadþa, co wprowadziþo wszystkich, nawet rudego kota, w
okropny nastrj. Pþaskonosy mops pani Tailstrop nie przestawaþ piszczeę. Pani Tailstrop nosiþa go
wszħdzie ze sobĢ zawiniħtego w weþniany kocyk. Zatrzħsþa siħ znowu. BoŇe, aleŇ zimno. Byþ to
albo wynik dziaþania dwch goszczĢcych
w Honeymead duchw, ktre wchodziþy wszħdzie mroŇĢc dotykiem kaŇdy kĢt, albo skĢpstwa jej
opiekuna, Rolanda Flakesa.
Co do tego nie byþo wĢtpliwoĻci. Z nim duchy nie wytrzymywaþy konkurencji. Im pewnie teŇ byþo
zimno. Nie odzywaþy siħ zupeþnie od trzech dni, kiedy Flakes siħ tu zjawiþ. Nie wystraszyþy nawet
kota, wiħc Jego zwykle napuszony ogon staþ siħ dziesiħciokrotnie mniejszy. Nie Ňeby ostatnio
pokazywaþy siħ specjalnie czħsto, mniej wiħcej dwa razy w roku potrzĢsaþy obrazami na Ļcianach i
pþoszyþy podkuchenne, zrzucajĢc im nieoczekiwanie miskħ z mlekiem na kolana. Chyba tylko po
to, by przypomnieę, Ňe domowe duchy wciĢŇ tu sĢ i Ňe nie wszystko da siħ wyjaĻnię w miejscowej
gazecie. Pan Flakes, zawsze kiedy jĢ odwiedzaþ, zaczynaþ wszystkim rzĢdzię. Doprowadzaþo jĢ to
do szaþu. Dom w majĢtku Honeymead naleŇaþ do jej rodzicw, a wiħc teraz byþ jej wþasnoĻciĢ.
Drewno i kominki teŇ byþy jej wþasnoĻciĢ, a mimo to pan Flakes nie pozwalaþ palię ognia aŇ do
listopada. Ton jego gþosu sugerowaþ, Ňe czuje siħ oszukiwany. Szkoda, Ňe duchy nigdy nie
dokazywaþy w czasie jego pobytu. Niech je diabli!
- Ach! - wzdychaþa zawsze pani Tai1strop, kiedy oĻmieliþa siħ narzekaę. Kiwaþa gþowĢ jak kobieta
doĻwiadczona, prbujĢca bez skutku coĻ wytþumaczyę smarkuli. W jej gþosie nie byþo cienia
wspþczucia. - Tak to juŇ jest z mħŇczyznami. Musimy im dawaę to, czego od nas oczekujĢ. SĢ
panami w swych zamkach. To ich prawo. Trzeba siħ z tym pogodzię. Musisz siħ nauczyę.
Bzdura! To jej zamek, nie jego. Pani Tai1strop tylko klepaþa jĢ po rħku, jasno dajĢc do zrozumienia,
Ňe nie ma pojħcia, jak rzeczy siħ majĢ i mawiaþa:
- Tak, kochanie, pewnego dnia zrozumiesz, kiedy juŇ bħdziesz zamħŇna. JeĻli nie nauczysz siħ
posþuszeıstwa, twj mĢŇ nie bħdzie z ciebie zadowolony, a to moŇe byę bardzo nieprzyjemne,
mogħ ci przysiĢc, jako Ňe mnie samĢ kiedyĻ Bg pobþogosþawiþ mħŇem. MĢŇ. Maþo
prawdopodobne. Dwa lata temu, przed dniem swoich siedemnastych urodzin, zdecydowaþa juŇ
o tym i nie zmieniþa zdania. Zħby szczħkaþy jej z zimna.
Poszþa do pokoju kwiatowego, nazwanego tak z powodu intensywnego rŇanego wzoru na
tapetach, ktre miaþy juŇ przynajmniej szeĻędziesiĢt lat i zaczynaþy siħ odklejaę. W poszukiwaniu
ognia zajrzaþa do kominka, w ktrym nie byþo nawet popioþu, nie mwiĢc juŇ o drewnie. Jej
opiekun kazaþ je zabraę nawet z tego pokoju, gdzie podejmowano goĻci herbatĢ. Dlaczego jest
takim skĢpcem? PrzecieŇ to jej pieniĢdze. Co go obchodzi, ile ona spala drewna? Dlaczego nigdy
nie pozwala jej odnawiaę postarzaþych kanap, krzeseþ i draperii? Dlaczego odmwiþ kupna klaczy,
ktrĢ chciaþ jej sprzedaę sir Roger? Dlaczego pozwoliþ jej tylko na kupno rachitycznej,
dogorywajĢcej, starej szkapy, ktra przegraþaby wyĻcig nawet z Ňþwiem? A dzierŇawcy, mj
BoŇe! Ich chaty wymagaþy gruntownych napraw. Potrzebowali nowych pþugw i ziarna na siew. Od
Ļmierci jej ojca nie zrobiono nic. Czuþa siħ gþħboko winna temu stanowi rzeczy, mimo Ňe nic nie
mogþa na to poradzię.
Jednak, choę prbowaþa temu zaprzeczaę, nawet przed samĢ sobĢ, wiedziaþa, dlaczego Flakes nie
chce wydawaę pieniħdzy. Chciaþ wszystko mieę dla siebie, a wydatki zwiĢzane z niĢ, ziemiĢ i
majĢtkiem traktowaþ jako stratħ. Ale jej pieniĢdze nie wpadnĢ w jego rħce. Pan Flakes wkrtce
zrozumie, Ňe ona nie da sobĢ pomiataę.
Skuliþa siħ, rozcierajĢc ramiona, a potem potrzĢsnħþa gþowĢ. To Ļmieszne, niedorzeczne. Sþoıce
wþaĻnie nieĻmiaþo siħ przebijaþo przez grube, szare chmury. Staþa na wĢskich schodach
prowadzĢcych do domu.
Wziħþa gþħboki oddech i uniosþa twarz w stronħ nieba. Powinna byþa zjeĻę Ļniadanie na zewnĢtrz, na
schodach, zamiast trzĢĻę siħ niemĢdra w ciemnej, zimnej jadalni, ktrej jej opiekun nie pozwoliþ
odnowię, choę naleŇaþo to zrobię juŇ piħędziesiĢt lat temu. Ale jutro to wszystko siħ skoıczy. Jutro
bħdzie mogþa robię, co jej siħ spodoba.
Jutro skoıczy dziewiħtnaĻcie lat. Magiczny wiek, ktry ojciec wybraþ na dzieı jej wolnoĻci.
WolnoĻę lub maþŇeıstwo. Nie byþo miħdzy nimi konkurencji. Och tak, kiedyĻ, kiedy bħdzie
bezzħbnĢ staruszkĢ, poĻlubi przystojnego mþodzieıca, ktry osþodzi jej ostatnie lata Ňycia. A potem
nagrodzi go wedþug zasþug. To dobry interes.
Jutro powie panu Flakesowi, co o nim myĻli. Nazwie go skĢpcem i sknerĢ i rozkaŇe, by rozpalono
natychmiast ogieı w kaŇdym pokoju, nawet w ogromnym kominku w holu, gdzie moŇna by upiec
woþu. A potem go wyrzuci. Od jutra juŇ nigdy nie bħdzie musiaþa oglĢdaę jego ani jego wstrħtnego
syna z odstajĢcymi uszami. Lubiþa nawet tego mþodzieıca, o ile nie miaþa wþaĻnie ochoty uderzyę
go za to, Ňe jest takim sþabeuszem i nigdy nie prbuje przeciwstawię siħ swemu ojcu.
- Droga panno Derwent -Jones ...
Odwrciþa siħ, marszczĢc brwi, jak zawsze kiedy zwracaþ siħ do niej pan Flakes. Byþ tak idiotycznie
oficjalny za kaŇdym razem, kiedy jĢ widziaþ. Udaþo siħ jej wygþadzię czoþo i obdarzyþa go
chþodnym uĻmiechem, ktry wypracowaþa sobie przez ostatnie dwa lata. Minħþy dokþadnie dwa lata
od tego ranka, kiedy przywizþ Owena do Honeymead, by jĢ uwidþ. Znaþa Owena caþe swoje Ňycie
i nawet czasem go lubiþa, ale ta wizyta rozpoczħþa w ich znajomoĻci zupeþnie nowy etap. Ich
dzieciıstwo siħ zakoıczyþo. Teraz odgrywali jakiĻ pokrħtny dramat, a moŇe raczej farsħ.
Plik z chomika:
teaw123
Inne pliki z tego folderu:
Whisky - Krahn Betina.pdf
(1329 KB)
Krahn Betina - Fatum.pdf
(1076 KB)
Betina Krahn - Ukryty płomień (Skaza).pdf
(1147 KB)
Krahn Betina - Szamanka.pdf
(1288 KB)
Veronica Sattler - Ścigana.epub
(293 KB)
Inne foldery tego chomika:
Abbott Jeff
Abigail Gordon
Adam Bahdaj
Adam Bochiński
Adam Huert
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin