R. A. Salvatore
Morze Mieczy
(Sea of Swords)
Tłumaczenie: Piotr Kucharski
Wykonywał swymi sejmitarami gładkie, pewne, okrężne ruchy, przemieszczając je delikatnymi i złudnymi łukami. Gdy pojawiła się sposobność, wystąpił naprzód i ciął jedną z kling w, wydawałoby się, odsłonięty bark. Jednakże elf, o łysej, lśniącej w słońcu głowie, był szybszy. Elf cofnął stopę i uniósł długi miecz w silnym parowaniu, po czym zaszarżował prosto przed siebie, wykonując pchnięcie sztyletem, a następnie znów postąpił o krok, by pchnąć mieczem.
Tańczył w idealnej harmonii z płynnymi ruchami elfa, kręcąc defensywnie swymi bliźniaczymi sejmitarami, kierując każdy w dół i wokół, by zderzyły się z brzękiem z wykonującym pchnięcie mieczem. Elf znów pchnął, w środek korpusu, a następnie trzeci raz, celując nisko.
Sejmitary podążyły wokół i w dół, wykonując klasyczny, podwójny dolny blok. Następnie te bliźniacze klingi uniosły się, gdy zwinny, bezwłosy elf próbował wykonać kopnięcie poprzez blok.
Kopnięcie było jedynie fintą i gdy sejmitary się uniosły, elf opadł do przykucu i wypuścił sztylet. Nóż przemknął, zanim zdołał opuścić sejmitary na tyle nisko, by zablokować, zanim zdołał odpowiednio ustawić stopy i uchylić się na bok.
Diabelski sztylet, ciśnięty idealnie, by wypatroszyć, trafił w brzuch.
* * *
– To Deudermont, pewnym – zawołał nerwowym głosem członek załogi. – Znowuż nas zauważył!
– Ba, ale on nie może wiedzieć, kim jesteśmy – przypomniał inny.
– Przeprowadź nas po prostu przez rafę i obok pirsów – Sheila Kree poleciła swemu pilotowi.
Wysoka i tęga, z rękoma twardymi jak skała od lat ciężkiej pracy i zielonymi oczyma, w których widać było urazę wobec tych lat, rudowłosa kobieta wpatrywała się ze złością w pościg. Trójmasztowy szkuner zmusił ją do odwrotu, a co za tym idzie, rezygnacji ze spodziewanego, niemal pewnego, korzystnego połowu, jakim byłby lekko uzbrojony okręt kupiecki.
– Sprowadź nam mgłę, coby nie mogli patrzeć – dodała paskudna piratka, wrzeszcząc do Bellany, zaklinaczki pracującej na Krwawym Kilu.
– Mgłę – prychnęła zaklinaczka, potrząsając głową, by jej kruczoczarne włosy załopotały wokół ramion.
Piratka, która częściej przemawiała za pomocą swego miecza niż języka, po prostu nie zrozumiała. Bellany wzruszyła ramionami i zaczęła rzucać swój najsilniejszy czar – kulę ognistą. Gdy skończyła, skierowała wybuch nie na odległy, ścigający ich statek – który był daleko poza zasięgiem, a poza tym, jeśli rzeczywiście był to Duszek Morski, i tak nie miałby kłopotów z odbiciem takiego ataku – lecz w wodę za Krwawym Kilem.
Piana morska zasyczała i prysnęła w proteście, gdy liznęły ją płomienie, podnosząc za płynącym szybko okrętem gęstą parę. Sheila Kree uśmiechnęła się i pokiwała aprobująco głową. Jej pilotka, przysadzista kobieta o wielkiej twarzy, dołkach w policzkach i żółtym uśmiechu, znała wody wokół zachodniego krańca Grzbietu Świata lepiej niż ktokolwiek żyjący. Mogła po nich nawigować nawet w najciemniejsze noce, nie korzystając z niczego więcej poza odgłosem fal rozbijających się na rafach. Okręt Deudermonta nie ośmieli się podążyć za nimi na rozciągające się dalej niebezpieczne wody. Wkrótce Krwawy Kil przepłynie za trzeci pirs, okrążając skalisty cypel, a następnie ruszy na otwarte wody albo jeszcze bardziej zbliży się do lądu, między rafy i skały – do miejsca, które Sheila i jej towarzysze zwykli nazywać domem.
– On nie może wiedzieć, co to byli my – powtórzył marynarz.
Sheila Kree przytaknęła i miała nadzieję, że mężczyzna miał rację – raczej tak było, bowiem choć Duszek Morski, trójmasztowy szkuner, miał tak bardzo charakterystyczne żagle, Krwawy Kil wyglądał jedynie jak kolejna mała, niewyróżniająca się karawela. Podobnie jednak jak każdy inny rozsądny pirat wzdłuż Wybrzeża Mieczy, Sheila Kree nie zamierzała krzyżować kursu z legendarnym Duszkiem Morskim Deudermonta ani z jego wyszkoloną oraz niebezpieczną załogą, nieważne, za kogo ją uważał.
Słyszała zaś plotki, że Deudermont jej szukał, choć mogła jedynie zgadywać, dlaczego słynny łowca piratów mógłby za nią podążać. Odruchowo potężna kobieta sięgnęła ręką przez ramię, by poczuć piętno, jakim się naznaczyła, symbol swej nowoodkrytej potęgi oraz ambicji. Podobnie jak wszystkie kobiety w nowej morskiej i lądowej grupie Kree, Sheila nosiła znak potężnego młota bojowego, który kupiła u głupca z Luskan, znak Aegis-fanga.
Czy więc to było źródłem nagłego zainteresowania Deudermonta? Sheila Kree poznała trochę historię młota, dowiedziała się, że jego poprzedni właściciel, zapijaczony osiłek o imieniu Wulfgar, był znanym przyjacielem kapitana Deudermonta. To była więź, lecz piratka nie mogła być pewna. W końcu, czyż Wulfgar nie został skazany w Luskan za próbę, zamordowania Deudermonta?
Niedługo później Sheila Kree otrząsnęła się z tych myśli, bowiem Krwawy Kil przedzierał się niebezpiecznie pomiędzy miriadami skał i raf do sekretnej, osłoniętej Złotej Zatoczki. Pomimo doskonałego pilotowania, Krwawy Kil nieraz otarł się o poszarpaną krawędź i w chwili, gdy wpłynęli do zatoczki, karawela miała przechył na lewo.
Nie miało to jednak znaczenia, bowiem w tej pirackiej zatoczce, otoczonej górującymi ścianami poszarpanych skał, Sheila i jej załoga mieli środki, aby naprawić okręt. Wprowadzili Krwawy Kil do wielkiej jaskini, będącej początkiem kompleksu tuneli oraz grot, który szedł przez wschodni kraniec Grzbietu Świata, naturalnych tuneli osmolonych teraz od wiszących na ścianach pochodni, oraz kamiennych jaskiń, wygodnych dzięki łupom najlepszej i najefektywniejszej pirackiej bandy na północnych rubieżach Wybrzeża Mieczy.
Niska, czarnowłosa zaklinaczka westchnęła. Wiedziała, że to zapewne jej magia dokona większości prac przy koniecznych naprawach.
– Niech cholera weźmie tego Deudermonta! – stwierdziła Bellany.
– Niech cholera weźmie nasze tchórzostwo, chciałaś chyba powiedzieć – rzucił przechodząc obok smrodliwy wilk morski.
Sheila Kree stanęła przed narzekającym mężczyzną, wyszczerzyła do niego zęby i powaliła go na deski prawym sierpowym.
– Sądzę, że nawet nas nie widział – zaprotestował leżący mężczyzna, spoglądając na rudowłosą piratkę z miną wyrażającą czyste przerażenie.
Gdyby to któraś ze składających się na załogę Krwawego Kila kobiet zaszła za skórę Sheili, najprawdopodobniej zostałaby obita, lecz jeśli mężczyzna pozwolił sobie na zbyt wiele, najczęściej dowiadywał się, skąd okręt wziął swą nazwę. Przeciąganie pod kilem było w końcu jedną z ulubionych rozrywek Sheili Kree.
Sheila Kree pozwoliła mu się odczołgać, jej myśli skupiały się bardziej na pojawieniu się Deudermonta. Musiała przyznać, że było możliwe, że Duszek Morski w ogóle ich nie zauważył, a nawet jeśli Deudermont i jego załoga dostrzegli odległe żagle Krwawego Kila, nie znali prawdziwej tożsamości okrętu.
Jednak Sheila Kree wolała zachować ostrożność, jeśli w grę wchodził kapitan Deudermont. Jeśli kapitan i jego wyszkolona załoga rzeczywiście postanowili ją odszukać, niech stanie się to tutaj, w Złotej Zatoczce, w kamiennej fortecy, którą Sheila Kree i jej załoga dzielili ze sporym klanem ogrów.
Sztylet trafił dokładnie w niego...
... i odbił się, spadając nieszkodliwie na ziemię.
– Drizzt Do’Urden nigdy nie złapałby się na taką fintę – Le’lorinel, elf o łysej głowie, mruknął wysokim i melodyjnym głosem. Oczy elfa, niebieskie przetykane złotem, lśniły z niebezpieczną intensywnością zza zawsze noszonej przez Le’lorinela maski. Machnięciem nadgarstka wsunął miecz z powrotem do pochwy.
– Gdyby tak zrobił, przesunąłby się wystarczająco szybko, aby uniknąć rzutu albo dość szybko opuściłby sejmitar, by zablokować – elf dokończył z prychnięciem.
– Nie jestem Drizztem Do’Urdenem – powiedział po prostu półelf, Tunevec. Przeszedł na skraj dachu i pochylił się nisko nad krenelażem, starając się odzyskać dech.
– Mahskevic zaklął cię magicznym przyspieszeniem, aby to zrekompensować – odparł elf, chowając sztylet i poprawiając pozbawioną rękawów jasnobrązową tunikę.
Tunevec parsknął na swego przeciwnika.
– Nawet nie wiesz, jak walczy Drizzt Do’Urden – przypomniał.
– Naprawdę! Widziałeś go kiedyś w walce? Czy kiedykolwiek obserwowałeś ruchy – niemożliwe ruchy, powiadam! – które mu tak ochoczo przypisujesz?
Jeśli Le’lorinel był pod wrażeniem tego rozumowania, nie pokazał tego po sobie.
– Opowieści o jego stylu walki oraz męstwie są powszechne na ziemiach północy.
– Powszechne i zapewne przesadzone – przypomniał Tunevec.
Łysa głowa Le’lorinela kręciła się, zanim Tunevec dokończył jeszcze to zdanie, bowiem elf wielokrotnie przybliżał umiejętności Drizzta swemu półelfiemu partnerowi do sparingów.
– Płacę ci dobrze za twój udział w tych sesjach treningowych – powiedział Le’lorinel. – Lepiej, żebyś uważał każde słowo, jakie powiedziałem ci o Drizzcie Do’Urdenie, za prawdę i naśladował jego styl walki najlepiej, jak możesz przy swych mizernych zdolnościach.
Tunevec, obnażony do pasa, wytarł swe chude i muskularne ciało. Podał ręcznik Le’lorinelowi, który jedynie popatrzył na niego z pogardą, zwyczajową przy takich porażkach. Elf przeszedł obok niego, kierując się do drzwi zapadniowych, prowadzących na najwyższe piętro wieży.
– Twoje zaklęcie kamiennej skóry zapewne się już zużyło – elf powiedział z wyraźną pogardą.
Zostawszy sam na dachu, Tunevec zachichotał bezradnie i potrząsnął głową. Ruszył po swą koszulę, lecz zanim do niej dotarł, zauważył migotanie w powietrzu. Półelf przystanął, obserwując, jak w polu widzenia materializuje się stary czarodziej Mahskevic.
– Zadowoliłeś go dziś? – siwobrody mężczyzna spytał głosem, który brzmiał jak wyciągany siłą z jego zaciśniętego gardła. Lekko kpiący uśmiech Mahskevika, pełen żółtych zębów, ukazywał, że znał już odpowiedź.
– Le’lorinel ma na jego punkcie obsesję – odpowiedział Tunevec. – Większą niż sądziłem, że jest możliwa.
Mahskevic jedynie wzruszył ramionami, jakby nie miało to żadnego znaczenia.
– Pracuje dla mnie od ponad pięciu lat, zarówno by zarobić na moje czary, jak i by dobrze opłacać ciebie – przypomniał czarodziej. – Szukaliśmy przez wiele miesięcy, by odnaleźć kogoś, kto wydawał się obiecujący, jeśli chodzi o naśladowanie ruchów tego mrocznego elfa, Drizzta Do’Urdena, by odnaleźć ciebie.
– Po co więc tracić czas? – zripostował sfrustrowany półelf. – Dlaczego nie udasz się z Le’lorinelem, aby znaleźć tego paskudnego drowa i skończyć z nim raz na zawsze? Wydaje się to o wiele łatwiejsze niż te niekończące się sparingi.
Mahskevic zachichotał, jakby mówiąc Tunevekowi wyraźnie, że nie doceniał tego dość niezwykłego drowa, którego wyczyny, jak dowiedzieli się Le’lorinel i Mahskevic, rzeczywiście robiły wrażenie.
– Wiadomo jest, że Drizzt jest przyjacielem krasnoluda zwanego Bruenorem Battlehammerem – wyjaśnił czarodziej. – Znasz to imię?
Tunevec, zakładając szarą koszulę, popatrzył na starego człowieka i potrząsnął głową.
– Król Mithrilowej Hali – wytłumaczył Mahskevic. – A przynajmniej nim był. Nie mam zbytniej ochoty kierować przeciwko sobie klanu dzikich krasnoludów, zmory wszystkich czarodziejów. Uczynienie sobie wroga z Bruenora Battlehammera nie wydaje mi się korzystne dla bogactwa ani zdrowia.
ZULUS555